Emerytura Morawieckiego

Emerytura Morawieckiego

Dodano:   /  Zmieniono: 
FOT. SHUTTERST
FOT. SHUTTERST
Celem nowych zmian w OFE nie jest polepszenie sytuacji przyszłych emerytów, lecz zmniejszenie deficytu budżetowego i zdobycie pieniędzy na realizację planu Morawieckiego. Skutkiem może być niestety utrata zaufania obywateli do państwa

Stefan Sękowski*

Kiedy prezentuje się Program Budowy Kapitału, lepiej nie stać na tle czerwonych strzałek oznaczających spadki indeksów. Dlatego minister rozwoju Mateusz Morawiecki wybrał się 4 lipca do Giełdy Papierów Wartościowych z samego rana. Musiał to zrobić, by gasić obawy inwestorów dotyczące dalszych losów Otwartych Funduszy Emerytalnych. Dzień wcześniej bowiem, podczas kongresu Prawa i Sprawiedliwości, Jarosław Kaczyński zapowiedział daleko idące zmiany w systemie.

Minister Morawiecki się wypowiedział i już wiemy, że czeka nas trzecia z kolei „reforma systemu emerytalnego” w ciągu sześciu lat. Trzecia, która nie dotyka sedna sprawy, ponieważ nadal mamy (przynajmniej ci, którzy mają umowy o pracę) płacić wysokie składki emerytalne, będące de facto dodatkowym podatkiem od pracy. I trzecia, która nie daje nadziei na to, że rzeczywiście chodzi tu o wysokość naszych emerytur, lecz bardziej o krótkoterminowe zasypywanie długu publicznego i sięganie po nasze pieniądze w innych celach.

GROŹNA URAWNIŁOWKA

Pamiętają państwo wypowiedzi polityków obecnie rządzącej partii, którzy dwa i pół roku temu mówili, podobnie jak Beata Szydło, o „łupieniu oszczędności Polaków z funduszy emerytalnych”? Historia pokazała, że umorzenie obligacji skarbowych należących do OFE o wartości ok. 150 mld zł i wyjęcie dużej części ubezpieczonych z funduszy służyło głównie temu, by prześlizgnąć się pod progiem ostrożnościowym i dotrwać jakoś do wyborów, jednocześnie nadal radośnie wydając pieniądze. Niestety, minister Morawiecki chce zrobić dokładnie to samo. Pierwsza część jego planu zmian w OFE dotyczy bowiem odebrania im resztki ich obecnych aktywów. 25 proc. – głównie obligacje i akcje firm zagranicznych oraz lokaty – o wartości ok. 35 mld zł miałoby trafić do Funduszu Rezerwy Demograficznej, 75 proc., o wartości 103 mld zł (akcje polskich firm), do III filaru.

Jednak nie wiadomo, na jakiej zasadzie to się odbędzie. Kiedy Donald Tusk umarzał obligacje Skarbu Państwa wykupione wcześniej przez fundusze, ich wartość przypadająca na ubezpieczonych została zapisana na specjalnych subkontach w ZUS, stając się przynajmniej obietnicą, że w przyszłości dostaniemy te pieniądze w postaci emerytury. Minister Morawiecki nic na ten temat nie mówi. W FRD nie ma żadnych subkont: może się więc tak stać, że te pieniądze zwyczajnie znikną. Z kolei w III filarze może dojść do skrajnie niesprawiedliwej urawniłowki. W myśl prezentacji ministra Morawieckiego miałyby trafić do funduszy wszystkich 16,5 mln członków OFE, na których „średnio” przypadnie 6,3 tys. zł. Czy oznacza to, że każdy ubezpieczony dostanie na swoje konto taką sumę? Jeśli tak, to dlaczego, skoro każdy płacił składki różnej wysokości i przez różny czas? Na rozwiązaniu proponowanym przez PiS stracą wówczas ci, którzy do tej pory grzecznie płacili składki, a wygrają ci, którzy mieli podpisane umowy o pracę jedynie np. przez miesiąc, przez resztę czasu pracując na podstawie umów cywilnoprawnych.

SZTUCZKI ROSTOWSKIEGO WCIĄŻ ŻYWE

Minister Morawiecki twierdzi, że chce oddać te pieniądze Polakom. Jednak to nieprawda. One pozostaną w systemie, bo nie będzie można ich szybko i łatwo z III filaru wyciągnąć. Jednak z dwojga złego przynajmniej te środki będą na nas pracować. Rząd chce bowiem rozruszać III filar – do tej pory dobrowolny i niezbyt popularny (w ubiegłym roku w jego ramach funkcjonowało 742 tys. kont, z czego większość martwych). Co do zasady to dobry pomysł, problem w tym, że minister Morawiecki zabija go już na starcie, chcąc uczynić go półobowiązkowym. W tym celu sięga po chwyt wypróbowany już przez Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego. Trzy lata temu przekazywanie całej składki emerytalnej do ZUS stało się domyślne, trzeba było zgłosić chęć, by nikła część trafiała do OFE. Teraz każdy pracownik ma być z automatu zapisywany do Pracowniczego Planu Kapitałowego, z którego będzie mógł zrezygnować. Składka ma wynosić 2 proc., kolejne 1,5 proc. będzie mógł dorzucić pracodawca, a kolejne 0,5 proc. dofinansuje państwo.

Co ciekawe, niemal bliźniaczy pomysł przedstawiło raptem miesiąc temu Towarzystwo Ekonomistów Polskich, założone onegdaj m.in. przez Leszka Balcerowicza (jego żona jest we władzach TEP) w raporcie pt. „Dodatkowy, dobrowolny system emerytalny w Polsce”. Zasadnicza różnica była jedna: domyślny III filar miał wedle zamysłu TEP być dalej zarządzany przez prywatne instytucje finansowe. Tymczasem kreowany na „anty-Balcerowicza” Mateusz Morawiecki chce, by przynajmniej przez dwa pierwsze lata środkami zarządzał państwowy Polski Fundusz Rozwoju – dopiero później będzie można zmienić instytucję, od której zależy los części naszej emerytury, na prywatną. To da rękojmię rządowi, że odkładane przez przyszłych emerytów pieniądze będą inwestowane we właściwe, z punktu widzenia realizacji planu Morawieckiego, spółki. A to wcale nie musi być jednoznaczne z dobrą strategią inwestycyjną.

Tak naprawdę bowiem nie chodzi o to, by po 40 latach oszczędzania dać przyszłym emerytom ok. 1,4 tys. dodatkowych złotych emerytury (tak optymistycznie zakłada Ministerstwo Rozwoju), ale o to, by uzyskać do 22 mld zł, które wpompuje się w polskie firmy notowane na warszawskiej giełdzie. Innymi słowy, zrobi się dokładnie to samo co wtedy, gdy dano OFE możliwość, by za pomocą pieniędzy ściągniętych pod przymusem od pracujących napompowały giełdową bańkę, przekłutą dwa lata temu z okładem przez Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego – co skończyło się tąpnięciem na rynku kapitałowym. Historia może się za parę lat powtórzyć.

KOMU MOŻNA UFAĆ?

Z punktu widzenia instytucji finansowych i budżetu te zmiany z pewnością są duże. Jednak z punktu widzenia systemu będą to zmiany kosmetyczne. Nadal będziemy płacić składkę emerytalną w wysokości 19,52 proc. (propozycje Mateusza Morawieckiego nie biorą pod uwagę połączenia PIT ze
składkami ZUS, co także rząd proponuje), tyle że już w przypadku wszystkich ubezpieczonych będzie ona trafiała do ZUS, czyli de facto do obecnych emerytów. Brak konieczności zasypywania luki w ZUS po składce przekazywanej do OFE nie spowoduje jednak długotrwałego zmniejszenia się deficytu tej instytucji, a wręcz przeciwnie: wydatki na emerytury nadal będą rosły, bo rząd nie odstępuje od propozycji obniżenia wieku emerytalnego, a widoków na zniesienie licznych branżowych przywilejów w tym zakresie także nie ma.

Skutki dla postrzegania państwa przez obywateli mogą być jednak bardzo poważne. To z powodu braku zaufania do rządu w 2014 r. w OFE zostało 2,5 mln Polaków. W takiej sytuacji – a zwłaszcza jeśli te zmiany będą się rzeczywiście wiązały z wymazaniem dużej części środków zgromadzonych
do tej pory w OFE – trudno będzie oczekiwać, jak chce tego minister Morawiecki, że faktycznie 75 proc. pracowników będzie uczestniczyło w PPK. Przecież i po te środki można kiedyś sięgnąć. Świadomość, że środki odebrane OFE trafią do Funduszu Rezerwy Demokratycznej, także nie uspokaja. Od 2009 r., od kiedy można to robić, rząd PO-PSL sukcesywnie podbierał pieniądze z FRD, by ratować budżet, w efekcie czego znajduje się w nim ok. 20 mld zł, choć do 2020 r. planowano pierwotnie uzbierać 10 razy więcej. Nie możemy być pewni, że te pieniądze i tym razem nie zostaną przejedzone, tym bardziej że będzie można taki ruch zgrabnie sprzedać, np. jako inwestycję w demografię w postaci dofinansowania programu „500+”. To, że partia obecnie rządząca nazywa się PiS, a nie PO czy PSL, to trochę za mało, by mieć nadzieję na to, że po te środki nie sięgnie, zwłaszcza gdy ma się w pamięci słynne słowa Alexisa de Tocqueville’a, że „nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”.


© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone

* Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Nowej Konfederacji”.

Czytaj także