• Andrzej HorubałaAutor:Andrzej Horubała

Czytając Maraia

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Trzydzieści srebrników” Sandora Maraia. Biorę z nadzieją i radością. Zachęca i zdobiący okładkę obraz Giotta „Pocałunek Judasza”, i króciutkie odautorskie posłowie z odwołaniem do czasów powojennych, gdy „brat brata lub syn ojca sprzedaje”

Tak, po tych wszystkich operacjach na postaci Judasza czynionych przez nowomodnych teologów i samozwańczych proroków, którzy chcąc olśnić nas błyskotkami, wydobywają zdrajcę z dna piekła, otrzepują, przypudrowują szramę na szyi i wmawiają nam, że to pierwszy ze zbawionych, że to w zasadzie człowiek uniwersalny, nowy Adam, że – wszyscy jesteśmy Judaszami, mam ochotę na powrót do ujęć bliższych Ewangelii. Wiem przecież, mam w pamięci triumf „Gazety Wyborczej”, publikującej apokryficzną Ewangelię Judasza. Widzę jasno, jak łączyło się to z koncepcją Michnika, by pogrywać pomniejszymi judaszami, by rozdawać na nowo, wbrew faktom, cnotę i potępienie. 

Czy dziwić się można pragnieniu, by znaleźć antidotum na trucizny sączone przez ludzi przewrotnych, by zbliżyć do tajemnicy strasznej zdrady Judasza, wystąpienia przeciw ucieleśnionej Miłości? (...)

Paradoksalnie talent pisarski węgierskiego twórcy objawił się w miejscach innych niż te przez niego wychwalane.  W „Dzienniku 1943–1948” notował: „Od tygodni piszę wielki dialog »Trzydziestu srebrników«, spór pomiędzy Judaszem a Mateuszem. Ten dialog działa na mnie tak, jakbym to nie ja go pisał, tylko jakbym go słyszał. Co ranka spiesznie zasiadam do pracy, by wysłuchać tych dwóch Żydów, z ciekawością czekam, co powiedzą, co wiedzą, jak widzą Jezusa. Niczego nie »wymyślam«, zapisuję tylko ich słowa”.

A przecież ta przyciężkawa rozmowa, jak i w ogóle druga część książki wraz z finałem, w żaden sposób nie mogą się równać z fascynującym początkiem eseju i przygotowaniem sceny wielkich wydarzeń. (...)

Nie bez satysfakcji przeczytałem więc „Trzydzieści srebrników”. Tym bardziej że lektura ta skłoniła mnie do sięgnięcia po wydany w tym roku przez Czytelnika „Dziennik 1943–1948”. Ale to też dziwna była lektura. Nie mogłem się jakoś przekonać do ewidentnie urzekających jego stron: otwierających diariusz notatek na temat przeróżnych epifanii, tych obrazów, gdy świat objawia – swe piękno, swą kruchość, istotę. Na pewno sposób lektury zależy od chwilowej dyspozycji: po moich dziwnych wakacjach A.D. 2016 złościły mnie i koturnowy niekiedy ton zapisków Maraia, i celebrowanie swego pisarstwa, i te wszystkie mądrościowe aforystyczne notki. Marzył mi się dziennik mniej skażony literackością i artyzmem, a za to zdradzający więcej złych, mimowolnych myśli, otwarty na negatywne emocje i grzeszne afekty. Ku mojemu zdumieniu najciekawsza okazała się dla mnie warstwa historyczna dziennika: jak Sandor Marai – pisarz mieszczański, ewidentny liberał, człowiek środka, zachowywał się w czasie, gdy Węgrami szarpały totalitaryzmy, gdy i sami Węgrzy dawali pokaz małości i podłości. (...)

Cały artykuł dostępny jest w 38/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także