Amerykanie w Świeradowie. Czy czołgiści Pattona wyzwolili w 1945 r. kawałek przyszłej Polski?
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Amerykanie w Świeradowie. Czy czołgiści Pattona wyzwolili w 1945 r. kawałek przyszłej Polski?

Dodano: 
Shermany US Army w czasie marszu bojowego
Shermany US Army w czasie marszu bojowego Źródło: Wikimedia Commons
Historię o wyzwoleniu przez Amerykanów kawałka przyszłej Polski przedstawił wybitny polski historyk. Od tej pory zaczęła ona żyć własnym życiem, stając się pożywką niezliczonej ilości mniej lub bardziej poważnych teorii.

W 1986 r. w podziemnym wydawnictwie „Głos” ukazała się książka Antoniego Jałowieckiego „Kalendarz historyczny”. Powstała na zamówienie Jerzego Giedroycia, ukazując w sposób odbiegający od utartych historycznych schematów dzieje Polski od chrztu w 966 r., do przyznania Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Książka wzbudziła szeroki odzew, nie tylko wśród historyków. Wyobraźnie poruszał zwłaszcza jeden z rozdziałów, opisujący postępy amerykańskiej armii w wyzwalaniu Europy w 1945 r.

Autor w 1949 r., w Świeradowie w Górach Izerskich, widział ponoć na własne oczy ślady amerykańskich czołgów, które miały się tam zapuścić. Szosa wiodąca od czeskiego Jablonca w stronę uzdrowiska i dalej do Gryfowa Śląskiego była zupełnie zdarta przez ich gąsienice. Zapytany o to autochton, odpowiedział, że na wiosnę 1945 r. kilkadziesiąt amerykańskich czołgów przejechało górską przełęcz i znalazło się po północnej stronie gór. Po dwóch dniach Amerykanie wrócili na południe.

Sprawa może nie nabrałaby takiego rozgłosu, a jej zasięg ograniczyłby się do kręgów bujnie rozwijających się w latach 80. miłośników fantastyki, zjawisk paranormalnych i UFO. Jednak pod nazwiskiem Jałowiecki w rzeczywistości ukrywał się wybitny, aczkolwiek kontrowersyjny historyk Jerzy Łojek, autor wielu bestselerowch artykułów i książek. Odtąd historia o wyzwoleniu przez Amerykanów kawałka przyszłej Polski zaczęła żyć własnym życiem, stając się pożywką niezliczonej ilości mniej lub bardziej poważnych teorii.

Po co Patton miał uderzyć na Śląsk?

3. Armia generała George'a Pattona wkroczyła w przedwojenne granice Czechosłowacji 17 kwietnia 1945 r., posuwając się wolno do przodu. Opór stawiany przez Niemców nie był duży. Żołnierze myśleli raczej o tym, jak dotrzeć do amerykańskich linii i poddać się, zanim wpadną w ręce Sowietów. Szóstego maja około godziny 8. rano, grupa bojowa 16 Dywizji Pancernej dowodzona przez płk C.H. Noble'a wkroczyła do Pilzna, gdzie znajdowały się ważne zakłady Skody produkujące amunicję. Niemcy poddali się po krótkim oporze. Inne jednostki dotarły do Kasejovic i Becic. Czesi wylegli na ulice, witając wyzwolicieli chlebem i piwem. Powszechne było oczekiwanie, że Amerykanie ruszą dalej na Pragę. Czołówki amerykańskich oddziałów dzieliło od niej niecałe 70 km. Dzień wcześniej w stolicy Protektoratu Czech i Moraw wybuchło powstanie skierowane przeciw Niemcom i kolaboracyjnej czeskiej administracji.

gen. George Patton

Znany z niechęci do komunizmu Patton gotowy był do udzielenia powstańcom pomocy. Chciał też wyszarpać jak największy obszaru Europy spod władzy Sowietów. Wiedział o tym dowódca wojsk alianckich w Europie gen. Eisenhower. Dlatego osobiście wydał rozkaz, aby Patton zakończył marsz 3. Armii i wycofał ją do Pilzna. Generał - zżymając się - wykonał polecenie. Ostatecznie Pragę zajęła Armia Czerwona, a Amerykanie od 6. czerwca zaczęli wycofywać się do Bawarii.

Wyprawa amerykańskich żołnierzy w Góry Izerskie musiałaby nastąpić właśnie w tym okresie. Podstawowym pytaniem pozostaje jednak - czego mieliby oni tam szukać?

Gdyby Patton naprawdę chciał samowolnie zająć większą część Czech, wysłałby niezwłocznie poważniejsze siły w kierunku stacjonującej tam Grupy Armii "Środek". Nie zatrzymywałby się też w okolicach Pilzna. Musiał jednak wiedzieć, że nie sukcesy militarne, ale decyzje polityczne zdecydują o przyszłych granicach w Europie Środkowo-Wschodniej. Zajęcie części Czech było więc prawdopodobnie demonstracją, przeprowadzoną przez generała. W takich warunkach niezbyt sensownym byłoby wysyłanie jakiejś grupy rozpoznawczej tak daleko od rejonu działania swoich jednostek.

Warto jednak rozważyć kilka innych powodów, które mogły stać za pojawieniem się Amerykanów na pograniczu Dolnego Śląska i Łużyc.

Poszukiwania lotników

Mogła to być ekspedycja mająca na celu uratowanie alianckich lotników, strąconych za linią frontu. Wiadomo, że podobne misje były podejmowane w celu ratowania jeńców. Zajmowały się tym Specjalne Alianckie Powietrznodesantowe Siły Rozpoznawcze (SAARF). Grupy te docierały w pobliże obozów jenieckich na spadochronach i dżipami. Operacje dalekiego rozpoznania na terenie Niemiec pod koniec wojny wykonywał też brytyjski SAS. Jednak i wtedy zasadą było poruszanie się w jak najmniejszych grupach, podróżując wyłącznie lekkimi samochodami terenowymi. Uwzględniwszy jednak, że ówczesne alianckie ratownictwo lądowe było jeszcze w powijakach, trudności ze zlokalizowaniem pilotów i fakt, że operacji takiej w praktyce nie dałoby się przeprowadzić bez współdziałania z lokalnym ruchem oporu, wariant taki nie wydaje się prawdopodobny.

Operacja ALSOS

Podobne wypady organizowane były również na teren Niemiec w ramach operacji ALSOS. Polegała ona na przejmowaniu informacji i urządzeń związanych z niemieckimi pracami naukowymi, zwłaszcza dotyczącymi broni jądrowej, oraz poszukiwaniach naukowców zaangażowanych w takie projekty. W ramach operacji zatrzymani zostali m.in. Otto Hahn, który jako pierwszy rozbił jądro atomu, laureat nagrody Nobla Werner Heisenberg czy kierownik niemieckiego programu atomowego Walter Gerlach. Na Dolnym Śląsku znajdowały się ważne niemieckie instalacje związane z badaniami nad bronią jądrową, zlokalizowane w olbrzymim kompleksie Riese, wykutym w skałach w Górach Sowich i Wałbrzychu. Tam też znajdował się najpotężniejszy niemiecki betatron - urządzenie służące do pozyskiwania wysoko wzbogaconego uranu. Był on znacznie skuteczniejszy od cyklotronów, używanych w tym celu przez Amerykanów w projekcie Manhattan. Zwolennicy bardziej fantastycznych wersji historii lokują tu pracę nad antygrawitacyjnym urządeniem Die Glocke i latającym talerzem Haunebu. Od 1943 r. w związku z nasilającymi się bombardowaniami, Niemcy przenosili na Dolny Śląsk liczne zakłady przemysłowe. Wypad Amerykanów mógł więc mieć na celu pozyskanie jakichś szczególne cennych urządzeń czy dokumentacji technicznej.

Czytaj też:
Prosto we wrota piekieł. Brytyjscy komandosi kontra „bestia Hitlera”

Przeciwko tej teorii przemawia jednak fakt, że w dobrze zachowanych i zbadanych dokumentach operacji nie ma śladu po działaniach na Dolnym Śląsku. Grupy rzadko też operowały za linią frontu. Ponadto niemieckie instalacje nie znajdowały się w okolicy Świeradowa, ale dobre kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Z kolei naukowcy raczej od dawna przebywali na zachodzie Niemiec, uciekając przed poszukującymi ich specjalnymi grupami radzieckimi.

Depozyt Kammlera

Niewykluczone jednak, że mogła to być część o wiele bardziej tajnej operacji pod kryptonimem Paperclip. Pozyskiwano w niej naukowców, którzy ze względu na uwikłanie w zbrodnie lub przynależność do SS czy NSDAP nie dostaliby wizy do USA. Amerykańska grupa specjalna mogła przejść przez front dla odebrania szczególnie cennych depozytów lub ludzi, odciętych przez ofensywę Armii Czerwonej. W kwietniu 1945 r. Rosjanie byli już pod Berlinem, a przez Łużyce maszerowała do samobójczej bitwy pod Budziszynem 2 Armia WP. Tymczasem sudeckie kotliny wciąż pozostawały w niemieckich rękach.