Niezamierzona apologia ojca Rydzyka
  • Monika RogozińskaAutor:Monika Rogozińska

Niezamierzona apologia ojca Rydzyka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Niezamierzona apologia ojca Rydzyka
Niezamierzona apologia ojca Rydzyka

„Imperator” Piotra Głuchowskiego i Jacka Hołuba to książka paradoksalna. Zamysł jest jasny – przedstawić strasznego imperatora. Jednak w efekcie otrzymujemy – jeśli tylko książkę czytać krytycznie – biografię niemal współczesnego św. Maksymiliana Marii Kolbego- stwierdza w najnowszym Do Rzeczy Tomasz P. Terlikowski.

- Ojciec Tadeusz Rydzyk (przez licznych swoich przeciwników określany już tylko „Rydzykiem”, co ma być znakiem odmówienia mu godności kapłańskiej) jest czarną legendą polskich mainstreamowych mediów od lat. Szymon Hołownia już lata temu napisał, że gdyby go nie było, polski inteligent musiałby go wymyślić, bo bez nieustannie uobecnianego zagrożenia endeckiego, antysemickiego i fundamentalistycznego postgombrowiczowski i lekko lewicujący Polak nie jest w stanie „ustawić” sobie świata. Ojciec Rydzyk (a dokładniej jego odpowiednio spreparowany, pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych cech medialny wizerunek) jest mu więc niezbędny do (nie)myślenia i działania. To dzięki niemu można wciąż na nowo podkreślać, że wprawdzie jest się katolikiem, ale... odrzuca się toruńskie elementy katolicyzmu (co bardzo często oznacza stosunek do aborcji, antykoncepcji czy ludowych, a niekiedy wszelakich form pobożności). On sprawia, że nowocześni, medialni duchowni mogą ogrzewać się w świetle kamer, dzięki jasnemu odcięciu się od redemptorysty z Torunia. I wreszcie jego obecność pozwala wciąż na nowo ostrzegać przed gigantycznymi wpływami Kościoła w polityce.

Jednakże, co muszą przyznać nawet najwięksi krytycy ojca Tadeusza Rydzyka, ten duchowny jest twórcą największego (a w istocie jedynego) sukcesu na katolickim rynku mediów elektronicznych, a także ojcem gigantycznego ruchu społecznego, który zagospodarowuje emocje i działania ogromnej części Polaków odrzuconych, a niekiedy wręcz poniżanych przez III RP. Nie byłoby Radia Maryja, telewizji Trwam, „Naszego Dziennika”, kwartalnika „Cywilizacja”, Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Mediów, sieci księgarni, a nawet liceum i gimnazjum, gdyby nie ten dynamiczny redemptorysta. Polski Kościół, gdyby nie ojciec Rydzyk, byłby również uboższy o zaangażowanie tysięcy starszych (ale i całkiem młodych) pań, które obecnie z dumą noszą miano „moherowych beretów”. Polska debata publiczna, gdyby nie Radio Maryja, przez lata pozbawiona zaś byłaby głosu (nie zawsze podzielam wszystkie jego diagnozy) rozmaitych osób wykluczonych społecznie czy eurosceptyków. Wszystko to razem sprawia, że aż zaskakujące jest to, iż poza niewielką książeczką „Newsweeka” i jednym, dość paskudnym filmem TVN nie było na rynku poważnej biografii twórcy najważniejszego, bo w zasadzie jedynego polskiego radia i teleewangelisty. Książka „Imperator” Piotra Głuchowskiego i Jacka Hołuba miała tę lukę zapełnić...

Miała, ale nie zapełniła.

(...) Ojciec Rydzyk jest – jakkolwiek by to szokująco zabrzmiało dla jego przeciwników – współczesnym kontynuatorem wizji św. Maksymiliana Marii Kolbego. Ten wielki polski męczennik na początku XX w. doszedł do wniosku, że nie da się prowadzić skutecznej ewangelizacji bez katolickich mediów. One są, co wielokrotnie podkreślał, współczesną amboną i ludzie wiary nie tylko nie mogą się z nich wycofać, ale nawet powinni je tworzyć. I to w miarę możliwości takie, jakie będą najbardziej profesjonalne i dynamiczne.

Ojciec Rydzyk myśli dokładnie tak samo. On także ma poczucie, że nie da się budować silnego Kościoła, głosić Jezusa Chrystusa bez własnych, niepodlegających grze rynkowej i naciskom politycznej poprawności mediów, szczególnie elektronicznych. I stąd pomysł (św. Maksymilian też go miał, ale wojna przerwała rozwój Radia Niepokalanów) stworzenia rozgłośni ewangelizacyjnej. (...)

Głuchowski i Hołub nie są w stanie zrozumieć fenomenu ojca Tadeusza Rydzyka i jego mediów także dlatego, że zupełnie nie znają oni przestrzeni społecznej, w jakiej on działa. Dla nich maleńkie parafie rozsiane po Polsce B, prości katolicy, którzy grzeszą (czasem wyjątkowo paskudnie), ale pozostają wiernymi synami Kościoła i wciąż potrzebują przebaczenia oraz miłosierdzia, księża i życie zakonne, a także wiara w to, że misja jest naszym obowiązkiem, są rzeczywistością z innego świata. Oni na cały ten świat patrzą trochę tak jak na życie dzikich, które trzeba przeanalizować, posługując się zachodnimi, laickimi kryteriami. Takie podejście uniemożliwia jednak uchwycenie tego, co kluczowe, czyli zaufania do Bożej Opatrzności (nic takiego w zlaicyzowanym świecie nie istnieje), powołania i misji, które nie wynikają z parcia na władzę czy chęci wpływania na rzeczywistość społeczną, ale z wiary w to, że Chrystus musi być głoszony, a Polska pozostanie sobą, tylko jeśli będzie wierna Ewangelii. (...)

Cały artykuł Tomasza P. Terlikowskiego dostępny w 34. wydaniu Do Rzeczy.

Czytaj także