LGBT – ideologia czy ludzie?

LGBT – ideologia czy ludzie?

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło:PAP/EPA
15 sierpnia, dzień 165. Wpis nr 154 || Ło Jezu, ale się porobiło! Cały świat jest teraz albo tęczowy, albo przeciwny tęczy. Ludzie się spierają, kłócą, biją i demonstrują. Wszyscy teraz, gdzieś tak od sierpnia, to fachowcy od LGBT. I nagle flagi na balkonach w ramach solidarności z gnębionymi. A tydzień wcześniej nie gnębili? Skąd to się wzięło i to tak nagle?

No, dość łatwo określić punkt zero. To znaczy wcześniej też było o gnębieniu tęczowych, ale sprawa się zaogniła w trakcie wyborów prezydenckich. Najpierw myślałem, że to sprytny ruch sztabowców prezydenta Dudy, by nadać kampanii dynamikę polegającą zazwyczaj na wytyczeniu jasnej linii demarkacyjnej my-oni, takiej, że nie można się już uchylić przed deklaracją przynależności. Inna niż nasza opcja ma być zniechęcająca, zaś opowiedzenie się – konieczne. Chodziło o moment, w którym kandydat Duda podpisał Kartę Rodziny, gdzie zadeklarował, że nie będzie popierał ideologizowania dzieci w przestrzeni szkolnej oraz, że jest przeciwny nadania związkom jednopłciowym statusu małżeństwa. Miał do tego pełne prawo, w dodatku z dużym poparciem rodziców, którzy w Polsce wciąż chcą mieć wpływ na to, czego się uczy ich dzieci.

Właściwie mogło to przejść bez echa, jak inne Karty prezydenta-kandydata, ale lekkie puknięcie w stół uruchomiło zwały norzyc. Bo to i odezwały się „środowiska”, zagranica, autorytety i erystyczni dyżurni od mówienia „w imieniu”. Ideologie postępowe oparte są dzisiaj o walkę z wykluczeniami a te nie mogą przegapić okazji, gdy można wykazać siebie jako ofiarę. Zaczął się rwetes oparty na sprytnym zabiegu, że LGBT to nie ideologia, tylko ludzie, jakby to było istotą sprawy. Chodziło o to, by Duda nie atakował jakiejś ideologii, jak obiecał w Karcie, ale by zaatakował obywateli, ba – opresjonowanych obywateli. I zaczęła się dyskusja, dodatkowo wzmocniona wiecowo przez Dudę, czy LGBT to ideologia czy ludzie.

Jak to zwykle bywa w ruchach aspirujących do polityki – są to i ludzie, i ideologia. Przecież są te ruchy badane i studiowane jako ruchy stricte polityczne, mają swoje deklaracje zmieniające świat. I to w całym jego wymiarze, nie jest to więc nawet doktryna poświęcona jakiemuś fragmentowi rzeczywistości, tylko całościowa ideologia. Można było do tej pory opisywać świat jako odwieczną np. walkę klas, teraz to walka ras (USA, zuchodźcowany Zachód Europy) i płci (w krajach, gdzie nie ma istotnych problemów etnicznych). Tych, którzy się tym interesują, lub chociaż nie chcą się ośmieszać własną niewiedzą odsyłam do deklaracji z Yogakarty czy manifestów Marshall’a Kirk’a, będących de facto instrukcjami dla działaczy, nie dla opresjonowanych gejów. To nie szkolenia jak uciekać przed homofobami, ale agenda działań mających tak wdrożyć „sprawę” by ruszyła ona z posad bryłę świata. Dla mnie to żaden obciach, że to ideolo, dopóki nie ukrywa się tego faktu, chowając za ludźmi innej orientacji seksualnej.

A tak jest. Mam mnóstwo homoseksualnych znajomych w różnych konfiguracjach. Nie rozmawiamy o ich preferencjach seksualnych, które w obie strony uważamy za obszar prywatności. Są przerażeni tym cyrkiem, bo ruch LGBT upolitycznia ich najbardziej intymną sferę. Oni przeprowadzają proste rozgraniczenie – na ogół osób o innych niż standardowe preferencjach i podzbiór działaczy, czyli propagatorów ideologii LGBT, w dodatku w większości… hetero.

Jest to sytuacja jak za rewolucji socjalistycznej. Wtedy też była awangarda robotnicza, nie mająca wiele wspólnego z robotnikami, za to wiedząca czego mają oni chcieć. I robotnicy bali się takich narwańców, bo ci przecież nie pracowali w fabrykach, to nie ich za burdy właściciel wywalał z pracy. Zazwyczaj były to paniczyki z dobrych domów, którzy „przychodzili dać wam wolność”, raczej niczym nie ryzykowali w swojej młodzieńczej inklinacji do burzenia starego porządku. I robotnicy byli dla nich tylko takim taranem do postępowego rozwalenia starego świata, narzędziem które – jak uczy historia – zostało zużyte i odrzucone w procesie dialektyki historycznej przemiany. Przecież to robotnicy byli pierwszymi ofiarami rewolucji, dziećmi, które pożarła ich zachłanna, czerwona matka. A aparatczycy, siedząc w fotelu terroru trzymali już proletariuszy za gardło. Dla ich – proletariuszy – dobra, rzecz jasna.

Dziś dla postępowców nasz LGBT jest proletariatem zastępczym. Gie ich obchodzą ich losy. Zostaną pierwsi wystawieni na strzał społecznych konfliktów, które prowokują płatni działacze i pożyteczni idioci za free. I tego się boją moi koledzy i koleżanki o niestandardowej płciowości. Przecież lewica zawsze tak robiła, napuszczała na siebie klasy, teraz płcie i rasy, mając je w kompletnym poważaniu, po to, by zaostrzyć konflikty społeczne i na gruzach starego porządku wyjść cała na… czerwono.

Pojawiają się głosy, że to neo-marksizm. Jeśli już mieli byśmy ciągnąć analogie do marksizmu, to muszę stwierdzić, że nic podobnego – to gramscizm. Antonio Gramsci uważał, że Marks się pomylił z oparciem rewolucji na trzech filarach: gwałtownych zmianach stosunków własności, terrorze i duraczeniu. Według Gramsciego wystarczy samo duraczenie. Przemiana stosunków własności w formie gwałtownej musi być wsparta terrorem i operowany pacjent natychmiast to zauważy (i zauważył). Lepiej powolutku oprzeć zmiany na stopniowych przemianach kulturowych i świadomościowych, a kiedy już przenicuje się mózgi polityczną poprawnością wraz z jej wszelkimi szpicami (feminizm, rasizm, aborcjonizm, genderyzm, mowa nienawiści, LGBTizm, queer, homoseksualizm czy afirmacja mniejszości), to przyjdzie czas i na własność, a dopiero na końcu – ewentualnie – na terror. I nikt się nie zorientuje, a nawet jeśli – to będzie już za późno, bo protestujący wylądują w klatce płaskoziemstwa, jako przykład wszetecznego niedostosowania.

I widać to dziś. Nikt nikogo jeszcze nie torturuje, jeszcze (poza chuliganami) nie zamykają. Ale ludzie już sami zamykają się w politycznej poprawności, bo jeśli jej nie będą chcieli podlegać to zostaną społecznie zamknięci w wieży ostracyzmu. Ostracyzmu nie mniejszości akolitów nowych politycznych mód, ale większości, takiej jak oni – zestrachanej, że nie szanują czyjejś godności, która stała się obecnie jakimś fetyszem.

Kiedyś na bycie godnym szacunku trzeba było zapracować swoim życiem, dziś „wystarczy być”. I to być kim się chce, nawet kontestującym, opluwającym tych, od których wymaga się szacunku do siebie. Będę kim mnie się (dziś) chce, a świat ma to szanować – dziwna to transakcja, bardziej przypominająca napad na ciężarówkę niż kontrakt społeczny cywilizowanego świata.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy blogu „Dziennik zarazy”.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także