Siemaszko: To było najmniej złe wyjście

Siemaszko: To było najmniej złe wyjście

Dodano: 
Zbigniew Siemaszko
Zbigniew Siemaszko Źródło: fot . Fundacja Niepodległości
- Polska mogła tylko wybierać między Niemcami a Rosją. Wtedy trzeba się było trzymać świętej zasady: „Salus Rei Publicae suprema lex esto” – trzeba było szukać najmniej złego rozwiązania – mówi Zbigniew S. Siemaszko, polski historyk, pisarz i publicysta emigracyjny.

Janusz Pierzchała: Należy pan do pokolenia, które urodziło się i wychowało w niepodległej Polsce. Co wpłynęło najbardziej na kształtowanie się pana jako polskiego patrioty?

Zbigniew Sebastian Siemaszko: Dom, szkoła, to znaczy Gimnazjum oo. Jezuitów w Wilnie, i Stanisław Cat-Mackiewicz, to znaczy pismo, które redagował i wydawał, czyli „Słowo”.

Kto i co włożył do pana duszy i umysłu po kolei?

Dom – to była tradycja i wiara, dwa podstawowe elementy. Dom był zdecydowanie rzymskokatolicki i przywiązany do tradycji polskiej zarówno w znaczeniu ogólnym, jak i lojalności w stosunku do otoczenia, w którym moja rodzina żyła przez wieki. Moi rodzice mówili w takim języku, w jakim do nich się zwracano. Białoruski nie był językiem domowym, ale jeżeli ktoś mówił do nas po białorusku, to się rozmawiało po białorusku. Nie było żadnego strasznego potępiania prawosławia. To była inna religia, ale była respektowana. Jeśli Wielkanoc prawosławna zbiegała się z katolicką, to pop przyjeżdżał do naszego domu i składał życzenia.

Zajęcie Wilna. Wojsko przed katedrą wileńską po uroczystym nabożeństwie.

Gimnazjum jezuitów wychowywało elity i to wychowywało wspaniale. Nie mówiono: „Wy jesteście elitą”, ale: „Wy będziecie musieli decydować”. Jezuici uczyli publicznego wypowiadania się. Nabrałem u nich poczucia obowiązku i odwagi do publicznego występowania, do wypowiadania się. A ponieważ polityka zawsze mnie bardzo interesowała, zacząłem czytać „Słowo” Mackiewicza, które było zawsze w domu. Wreszcie zaczęło odgrywać pewną rolę w moim życiu wojsko. W czwartej klasie byłem uczniem przysposobienia wojskowego, ale to miał każdy. Ja natomiast uczęszczałem jeszcze na PW konne. Byłem zakochany w koniach i bardzo dobrze jeździłem. Kiedy miałem 15 lat, zacząłem uczęszczać do ujeżdżalni i miałem ujeżdżanie na koniach wojskowych.

Pańskie pokolenie stało się najbardziej przegranym, najbardziej eksterminowanym pokoleniem w dziejach Polski. Rzuconym naprawdę na stos. Pańskie dociekania historyczne w dużej mierze krążą wokół dwóch samobójczych decyzji polityki polskiej: podjęcia wojny w 1939 r. oraz powstania warszawskiego w 1944 r. Czy ten krąg zainteresowań wybrał pan z uwagi na los swego pokolenia?

Nie! Te zainteresowania zaczęły się dlatego, że mieszkałem w Wilnie. W Wilnie bowiem w latach 1938 i 1939 istniała chyba jedyna opozycja, aktywna opozycja przeciw wojnie z Niemcami. Był to też sprzeciw wobec powszechnego bezkrytycznego akceptowania tezy: „Niemcy – odwieczny nasz wróg”. Wówczas zresztą zaczęła się moja konfrontacja z endekami na długie lata. „Słowo” i środowisko „Słowa” koncentrowały się w publicystyce i działaniach politycznych na odpowiedziach na pytanie: Na czym polegają naprawdę interesy Rzeczypospolitej? Ekonomista prof. Swianiewicz na wiosnę 1939 r. uzyskał audiencję u Becka i starał się go przekonać, że wojna z Niemcami to popełnianie samobójstwa, że trzeba szukać z nimi porozumienia. Za karę on, profesor, człowiek wówczas 40-letni, został zaraz powołany do wojska. A Mackiewicza, który najpierw pisał, że trzeba szukać porozumienia z Niemcami, a potem, gdy przyjęto tzw. gwarancje brytyjskie (nie wiadomo zresztą, co to miało znaczyć), nazwał je „sojuszem egzotycznym”, Józef Beck wsadził do Berezy. Draka była niesamowita!

Jakie były pana zdaniem przyczyny tych katastrofalnych decyzji politycznych?

Jeżeli bym jeszcze pożył, jeżeli miałbym siły, to na ten temat chciałbym napisać pracę. Jak to się stało, że ci sami ludzie, którzy w 1920 r. bardzo skutecznie przeciwstawili się agresji Rosji Sowieckiej i utrzymali niepodległość Polski, kilkanaście lat później zaufali Sowietom, uwierzyli, że „Sowiety się nie ruszą”, a w lipcu 1944 r. „przyjdą nam z pomocą”. To była przecież główna przesłanka decyzji o walce o Warszawę – i to wszystko po 17 września 1939 r., po deportacjach, łagrach, masakrach, po Katyniu, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z rządem RP, po akcji „Burza”. Ja do dziś nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Widzę różne okoliczności, zdaję sobie sprawę z masy czynników; była działalność komunistów takich jak Wasilewska, była pod koniec lat 30. jakaś propaganda, że „Sowiety są teraz innym krajem”, „Sowiety się ucywilizowały” itd., ale to nie tłumaczy wszystkiego. Skąd to się brało, do końca nie wiem…

Węzeł katyński - ręce ofiary związane za plecami

Pisząc o ekipie, która rządziła Polską w 1939 r., Stanisław Mackiewicz zatytułował jeden rozdział swej „Historii Polski…”: „Ludzie niedorośli do rządzenia”. Mościcki, Beck, Rydz, Sławoj-Składkowski – „Piłsudskiego wachmistrz Soroka”… Umysły politycznie słabieńkie. Czy to nie jest może główna przyczyna naszej tragedii, że po śmierci Piłsudskiego państwo dostało się w ręce najgorszych z jego ludzi?

Tak, ale nie musiało się dostać! Prezydentem miał być Walery Sławek, a Rydz miał się zajmować tylko wojskiem. Tymczasem on się zajmował polityką, a wojskiem nie miał się kto zajmować. Przecież przygotowanie do wojny 1939 r. i wykonanie było katastrofalne. Na przykład rozdzielali tyle i tyle wojska na kilometr. Czy pan to sobie wyobraża?

Jeżeli chodzi o Becka, to był on wielką pomyłką Piłsudskiego. August Zaleski był lepszym ministrem, opanowanym, ostrożniejszym, ale Beck go wygryzł.

Ambasador Kajetan Morawski napisał kiedyś, że Józef Beck był najgorszym ministrem spraw zagranicznych, jaki się mógł Polsce przydarzyć. Czy podziela pan to zdanie?