Lupanar u Cioci Rózi. Tajemnice wileńskiego domu publicznego

Lupanar u Cioci Rózi. Tajemnice wileńskiego domu publicznego

Dodano: 
Prostytutki na ul. Marszałkowskiej w Warszawie, rok 1925
Prostytutki na ul. Marszałkowskiej w Warszawie, rok 1925 Źródło: NAC
Od czasu do czasu prowadząca dom publiczny Róża Lancman była oskarżana przez wymiar sprawiedliwości. Podczas jednej z rozpraw indagowana przez sędziego, czy w jej lokalu uprawia się nierząd, miała odpowiedzieć: – Nierząd! Kto słyszał? Takie słowo! Po chwili zaś zaczęła wymieniać nazwiska znanych osobistości ze świata wileńskiej polityki oraz wysokich funkcjonariuszy państwowych, którzy byli jej klientami. Swe wystąpienie skwitowała słowami: – U mnie, wysoki sądzie, bywa tylko rząd!

Polskie Wilno słynęło z doskonałych restauracji, kawiarń i lokali rozrywkowych. W salach ekskluzywnego hotelu Georges, zwanego przez wilnian „Żorżem”, w czasie karnawału odbywały się niezapomniane, wspominane jeszcze wiele lat po wojnie na łamach londyńskiej prasy bale. W Italii raczyli swe podniebienia miłośnicy ryb. Ze świetnej kuchni i z urodziwych kelnerek słynął kameralny Dworek Szlachecki.

Z kolei ulubioną kawiarnią wileńskich dziennikarzy i pisarzy był lokal Rudnickiego, mieszczący się przy ulicy Mickiewicza 1. Jego właściciel, otyły i nieprzesadnie rozmowny, miał zwyczaj osobiście stać za kontuarem i nakładać klientom na talerzyki zamówione przez nich smakołyki. Jednym z gości kawiarni był Stanisław Cat-Mackiewicz. Była to postać niezwykła: redaktor naczelny wileńskiego „Słowa”, wyśmienity publicysta, konserwatywny polityk, który za krytykę sanacyjnych rządów trafił do obozu w Berezie Kartuskiej, a później polityczny emigrant i premier rządu na uchodźstwie.

Śmietanka miasta spotykała się zaś w wytwornej, mieszczącej się również przy ulicy Mickiewicza (róg Trockiej) kawiarni Czerwony Sztrall. Lokal należał do znanej wileńskiej rodzinny Sztrallów i był jednym z trzech, które posiadali oni w mieście. Oprócz niego były jeszcze Sztralle: Biały i Zielony. Jednak to Czerwony – nazwa pochodziła od koloru, którym były obite krzesła – cieszył się największą sławą.

W Wilnie, w którym nawet w najcięższych latach kryzysu gospodarczego kwitło życie nocne, nie brakowało również przybytków płatnej miłości. I tak jak Czerwony Sztrall uchodził za najlepszą i snobistyczną kawiarnię, tak lupanar, który nazywano „U cioci Rózi”, według świadectw klientów posiadał w pełni uzasadnioną sławę ekskluzywnego domu publicznego.

Panoczku, toż tam koń sam stanie!...

Dyskretnie położony lokal mieścił się w osobnym budynku – w oficynie – pomiędzy ulicami Zygmuntowską i Mostową (nr 19). Obecnie jest to dom przy ulicy Tilto 23. Prowadziła go Żydówka – Róża Lancman – nazywana w Wilnie, zresztą nie bez cienia sympatii, ciocią Rózią. Z relacji osób, które ją znały, wynika, że była postawną brunetką. Zawsze elegancko ubrana, odznaczała się dobrymi manierami i pogodnym usposobieniem.

Gośćmi należącego do niej lupanaru byli zarówno wileńscy oficjele, jak i studenci. Do tych drugich miała ona szczególną słabość, oferując im duże zniżki lub kredyt. O swoistym, ciepłym stosunku, jakim Róża Lancman darzyła studentów, świadczy opowiastka będąca jedną z najsłynniejszych anegdot i legend, którymi przez lata obrósł ten dom rozpusty.

Zdarzyło się, że pewien student Wydziału Sztuk Pięknych poskarżył się cioci Rózi, iż pewien ziemianin, który zamówił u niego swój portret, nie zapłacił za jego wykonanie, twierdząc, że obraz mu się nie podoba. Sprytna czy – jakby powiedziano w Wilnie – chytra ciocia Rózia zaproponowała młodemu artyście, że zawiesi portret w salonie swojego lupanaru. Tak też się stało, a informacja o tym, czyja podobizna zdobi ścianę salonu Róży Lancman, błyskawicznie obiegła Wilno. W efekcie nieszczęsny i skompromitowany ziemianin pojawił się u cioci Rózi i wykupił od niej obraz. Podobno kosztowało go to zawrotną cenę ówczesnych 2 tys. zł, którymi następnie przedsiębiorcza „ciocia” podzieliła się ze studentem.

Inną anegdotą związana z lokalem cioci Rózi jest zabawna historia, jaka przydarzyła się jednemu z proboszczów z Ostrej Bramy. Ksiądz, który niedługo mieszkał w Wilnie, zaraz po przyjeździe postanowił odwiedzić zaprzyjaźnioną rodzinę państwa Szerszyńskich. Mieszkali oni w domu znajdującym się w oficynie – obok przybytku Róży Lancman – jednak posiadającym ten sam numer. Gdy duchowny wsiadał do dorożki, podał adres: ulica Mostowa 19 i zapytał woźnicę, czy ten na pewno wie, gdzie to jest. Dorożkarz, nie zwróciwszy uwagi, kogo wiezie, śmiało odrzekł: – Oj, panoczku, toż tam koń sam stanie!

Dyskretne „manikiurzystki”

Jak relacjonował wiele lat po wojnie jeden z bywalców „zakładu” u cioci Rózi, na ścianach salonu i pokoi wisiały raczej kiczowate obrazy z wizerunkami roznegliżowanych kobiet. W pomieszczeniach unosił się natomiast aromat wyśmienitej kawy. Gości częstowano markowymi koniakami. Nie brakowało likierów i szampana, serwowano również drobne przekąski. Interesujące, że do domu schadzek cioci Rózi nie każdemu było dane wejść. Szefowa osobiście dokonywała selekcji klientów i decydowała o tym, komu dane będzie „użyć żywota” w towarzystwie pracujących tam pań.

Oficjalnie dziewczyny zatrudnione u cioci Rózi podawały, że pracują jako manikiurzystki. Od czasu do czasu Róża Lancman popadała jednak w tarapaty, oskarżana była bowiem przez wymiar sprawiedliwości o to, że w jej lokalu uprawia się nierząd. Legendarnym i powtarzanym z ust do ust było w Wilnie jej wystąpienie w sądzie na początku lat 30. Podczas jednej z rozpraw indagowana przez sędziego, czy w jej lokalu uprawia się nierząd, miała odpowiedzieć: – Nierząd! Kto słyszał? Takie słowo! Po chwili zaś zaczęła wymieniać nazwiska znanych osobistości ze świata wileńskiej polityki oraz wysokich funkcjonariuszy państwowych, którzy byli jej klientami. Swe wystąpienie skwitowała słowami: – U mnie, wysoki sądzie, bywa tylko rząd!

W tym przypadku przyparta do muru Róża Lancman zachowała się co najmniej niewłaściwie, ujawniając nazwiska swoich klientów. Było to jednak odstępstwo od reguły. Według zgodnej opinii jej współczesnych zarówno szefowa domu schadzek, jak i panie tam pracujące uchodziły za osoby raczej dyskretne, w przeciwieństwie do ich klientów. To właśnie oni byli źródłem plotek i rozlicznych anegdot, którymi później żyło prowincjonalne Wilno.

Specyficzną atmosferę i obyczaje panujące w lupanarze u cioci Rózi oddaje złożona po latach relacja jednego wilnianina, który w latach 30. był studentem na Uniwersytecie Stefana Batorego. Otóż zdarzyła mu się pewnego razu bardzo niezręczna wpadka towarzyska. Załamany, opuścił przyjęcie i pojechał na ulicę Mostową 19 – tam, gdzie każdy wileński koń dorożkarski sam stanie. Zdenerwowany, by nieco ochłonąć, zamówił alkohol i wychylił kilka głębszych, a po chwili nieoczekiwanie usnął. Jak wielkie było jego zdziwienie, gdy po przebudzeniu się – już następnego dnia – ujrzał swój wyprasowany frak wiszący na wieszaku, a na stole czekało obfite śniadanie. Gdy opuszczał lokal, oświadczono mu, że za nic nie musi płacić.

Kwiaty od urzędników magistratu

Los oszczędził Róży Lancman tragedii wileńskiego getta, głodu i poniżenia. A w końcu i niechybnej śmierci od strzału w tył głowy w ponurym Lesie Ponarskim. Podczas wojny Litwini z Oddziału Specjalnego Stare Ponary zamordowali tam niemal wszystkich żydowskich mieszkańców Wilna. Zapewne i ona by tam zginęła.

Ciocia Rózia zmarła przed wybuchem wojny, w wyniku której nastąpiła zagłada przedwojennego wileńskiego świata. Jej pogrzeb zgromadził setki osób. Oprócz opłakujących śmierć swojej patronki pensjonarek zakładu przy ulicy Mostowejy w ostatniej drodze towarzyszyli jej także bywalcy tego legendarnego lupanaru, ale także przeciwnicy Rózi – reprezentujący majestat prawa i porządku.

Wytrawne oko mogło rozpoznać twarze wielu osobistości wileńskiego światka towarzyskiego. Na pogrzebie pojawili się również (po cywilnemu) funkcjonariusze Policji Państwowej i ułani z wileńskich pułków kawalerii. Jedna z plotek głosiła także, że podobno na nagrobku widziano jeszcze wiele dni po pochówku wieniec z napisem: „Od urzędników magistratu miasta Wilna”…

Wraz ze śmiercią Róży Lancman skończyła się barwna, trwająca dekady historia najsłynniejszego wileńskiego lupanaru. Niebawem przyszła wojna, po której zarówno Wilno, jak i całe Kresy znalazły się pod sowiecką okupacją. Wraz z jej nastaniem i przymusowym opuszczeniem tego wspaniałego miasta przez jego polskich obywateli przestały istnieć wileńskie cukiernie, knajpy i domy schadzek. A na końcu pozostały jedynie wspomnienia.

Michał Wołłejko

Artykuł został opublikowany w 7/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.