W kampanii wyborczej roku 2007, która dała Donaldowi Tuskowi władzę, kwestia polityki zagranicznej była obecna w niewielkim stopniu. Jeśli już wspominano o świecie poza granicami Polski, to w kontekście spodziewanego dzięki cudownej polityce PO (wszak obiecano cud gospodarczy) powrotu z emigracji milionów Polaków. Wskutek dojścia do rządów Platformy miało być europejsko i nowocześnie, choć nikt w szczegóły nie wchodził. W każdym razie wektor skierowany był na Zachód.
Polscy politycy w przytłaczającej większości popełniali wtedy ten sam błąd, który obciąża zachodnią opinię publiczną i zachodnich polityków – uznali, że Putin może nie jest ideałem demokratycznego przywódcy (w końcu Rosja zawsze była trochę inna), ale nie ma innego wyjścia niż prowadzenie polityki racjonalnej, nastawionej na współpracę, handel i wyzbytej ambicji mocarstwowych.
Dopiero po wygranych wyborach roku 2007, kiedy PO zaczęła konsumować owoce zwycięstwa i szukać sposobu na zamurowanie podziału między PiS a PO i utrzymanie władzy na dłużej, wypłynęła kwestia rosyjska. Była ona częścią problemu obiecanego przez Platformę „płynięcia głównym nurtem” polityki europejskiej. Skoro rząd PiS starł się kilkakrotnie z Rosją w sprawach handlowych, trzeba było oświadczyć, że było to złe, wszystko, co robił PiS, było złe. Skoro europejskim stolicom zależało na współpracy i świętym spokoju na Wschodzie, trzeba było taką politykę podżyrować, podkreślając na każdym kroku, że to Kaczyńscy byli szkodnikami, przez których partnerzy w Unii nie byli z nas zadowoleni. (...)