Ukraińcy i Litwini traktowani „z kopa”

Ukraińcy i Litwini traktowani „z kopa”

Polska delegacja na rokowania o zawieszeniu broni i zawarciu pokoju z Rosją Sowiecką w 1920 r w Rydze
Polska delegacja na rokowania o zawieszeniu broni i zawarciu pokoju z Rosją Sowiecką w 1920 r w RydzeŹródło:Wikimedia Commons
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz
Dodano: 
Chcieliśmy przyjaźni z Ukraińcami i Litwinami, ale takimi, jakich ich sobie wyobrażaliśmy – tych realnie istniejących traktując co i raz „z kopa”.

Przymierzanie tego sporu, który toczy się o Polskę obecnie, do Piłsudskiego i Dmowskiego nie ma sensu. W tym sporze, tak jak do roku 1918, obaj oni są bowiem po tej samej stronie – przeciwnej do tej, po której byli gen. Beseler czy wielki książę Konstanty oraz Róża Luksemburg. Mimo to w publicystyce co i raz powracają czkawką przedwojenne boje między endekami a wyznawcami Marszałka i ukute na ich użytek oskarżenia. Niekiedy zupełnie bzdurne.

Jednym z takich modnych wśród przedwojennych piłsudczyków oskarżeń było to, jakoby wskutek patologicznej niechęci do Naczelnika Państwa endecy dokonali sabotażu rozmów pokojowych w Rydze i na złość jemu nie przyjęli oferowanych przez bolszewików terenów na Wschodzie, odcinając od ojczyzny ponad milion rodaków. To była piłsudczykowska odpowiedź na endeckie okrzyki, że Bitwy Warszawskiej nie wygrał wcale Piłsudski, tylko Rozwadowski, Weygand albo ktokolwiek inny. Równie jak one głupia.

Prawdą jest, że Cziczerin oferował Polsce granicę sięgającą znacznie dalej na wschód. Jednak z dzisiejszego punktu widzenia łatwo jest przecież tę grę bolszewików przejrzeć – chcieli uwikłać Polskę na terenach, gdzie Polacy stanowili znikomą i znienawidzoną (bo uprzywilejowaną majątkowo) mniejszość. Bolszewicy i tak żadnych traktatów granicznych nie zamierzali przestrzegać dłużej, niż to będzie niezbędne – myśleli w kategoriach światowej rewolucji. Na oferowanych terenach mieli zorganizowany już aparat propagandowy i kierowniczy przyszłej rewolty, a antagonizm narodowościowy doskonale zazębiał się z głoszonym przez nich antagonizmem klasowym.

Mowy nie ma o żadnym „na złość Piłsudskiemu”, politycy endecji trzymali się tego, co uważali za słuszne. Było dopiero co po straszliwej rzezi urządzonej „polskim panom” przez Ukraińców, zaświadczonej w literaturze przez Zofię Kossak czy Kornela Makuszyńskiego. Napięcie między budzącymi się narodowościami a polskim dworem rosło, miało zresztą znaleźć straszne rozładowanie po 17 września 1939 r., gdy nawet spokojniejsi od Ukraińców i Litwinów Białorusini wielokrotnie korzystali z okazji, by urządzić „panom” spontaniczne pogromy – o ludobójstwie na Wołyniu nie wspominając. Zasada: „Bierzemy tylko te tereny, gdzie mamy dość sił, by zapanować nad sytuacją” była racjonalna. Można się spierać, ale powtarzać dziś brednie o „złośliwym sabotowaniu federacyjnej idei Marszałka” to po prostu wstyd.

To ta idea, niestety, stanowiła w 1921 r. mrzonkę i anachronizm. Piłsudski w wielu sprawach był politycznym wizjonerem, ale pomysł wskrzeszenia Rzeczypospolitej Wielu Narodów płynął po prostu z nawyków myślowych kresowego szlachcica, zupełnie nieuwzględniającego faktu, że świat się zmienił, że Europę przeorały w XIX stuleciu nacjonalizmy, które rozbudziły również aspiracje pokornych dawniej Żmudzinów i Rusinów. Że znienawidzili oni Polaków i chcą sami być u siebie panami. Federację czas był tworzyć po buncie Chmielnickiego – w wieku XX kresowi autochtoni nie chcieli słyszeć o niczym mniej niż własne państwa narodowe.

Była zresztą w myśleniu i działaniu Piłsudskiego nierozwiązywalna sprzeczność. Jeśli się chciało przyjaznych Polsce Ukrainy i Wielkiego Księstwa Litewskiego, nie można było bezceremonialnie inkorporować ich stolic, w przypadku Wilna jeszcze pozorując obłudnie „bunt”. A jeśli się przyjmowało na łono macierzy Litwę Środkową i odznaczało Virtuti Militari miasto Lwów, nie można było liczyć ze strony Ukraińców i Litwinów na nic innego niż zawziętą wrogość. Cała zresztą późniejsza, międzywojenna polityka II Rzeczypospolitej nie zdołała znaleźć wyjścia z sytuacji określonej bohaterską obroną Lwowa i kultem „Orląt”. Chcieliśmy, owszem, przyjaźni z Ukraińcami i Litwinami, ale takimi, jakich ich sobie wyobrażaliśmy – tych realnie istniejących traktując co i „raz z kopa”. Mając do wyboru dwie drogi: do bólu realistyczną Dmowskiego i idealistyczną Piłsudskiego, II RP nie mogła się zdecydować na żadną, brnąc manowcami na przełaj pomiędzy nimi. Ze straszliwym skutkiem.

Czytaj też:
Chłopcy z zapałkami

Artykuł został opublikowany w 9/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.