Przyczółek cywilizacji – o czym Trump mówił naprawdę
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Przyczółek cywilizacji – o czym Trump mówił naprawdę

Dodano: 
Donald Trump, prezydent USA
Donald Trump, prezydent USA Źródło: PAP / Radek Pietruszka
Nie dziwi mnie, że komentatorzy niesprzyjający obecnemu rządowi uznali wizytę Donalda Trumpa w Warszawie za w zasadzie przypadkową. Oni już od dawna orbitują w innej rzeczywistości. Nie zdziwiło mnie również, że na ten przykład CNN jako polski autorytet postawiło przed swoją kamerą Bartosza Wielińskiego, jedną z najbardziej nieprzyjemnych postaci redakcji na Czerskiej (pełnowartościowy odpowiednik XVIII-wiecznego jurgieltnika w najgorszym wydaniu).

Wieliński narzekał, że Trump nie upomniał się o rządy prawa w Polsce. Dla polskiej, amerykańskiej i światowej lewicy trudne do zniesienia musi być nie tylko samo to, że Trump do Polski przyjechał zanim pojawił się na szczycie G20 w Hamburgu, ale również – a może przede wszystkim – to, co w Warszawie powiedział. Zaskoczył mnie jednak sposób, w jaki o wystąpieniu Trumpa napisał ceniony przeze mnie Bartłomiej Radziejewski z „Nowej Konfederacji”. Na FB opublikował on notkę następującą:

A więc Trump nie przywiózł nam żadnych nowych konkretów, jedynie umiejętnie połechtał polską i konserwatywną duszę. Nawet nie potwierdził słów Mattisa o zwiększeniu budżetu flanki wschodniej, co obniża rangę sprawy. Być może taka jest konieczność etapu, być może – nie po raz pierwszy – to próba rozegrania kolonialnych kompleksów i idealistycznych złudzeń Polaków.

Jeśli cokolwiek za to oddamy, będziemy ciężkimi frajerami. Mam nadzieję, że obóz rządzący nie da się ponieść własnej propagandzie i podejdzie do tego na chłodno: „ok, nic nie przywiózł, podtrzymał tylko relacje. Zdarza się, cierpliwie gramy dalej”. Jest o co.

Przyznam, że zaskoczyło mnie, że tak przenikliwy analityk mógł spojrzeć na wizytę amerykańskiego prezydenta – a w szczególności na jego wystąpienie – tak powierzchownie. To zadziwiające, gdyż mieliśmy do czynienia z czymś jednak wyjątkowym. Dziś gotów jestem postawić tezę (choć oczywiście mogę się mylić), że warszawskie wystąpienie Trumpa zostanie w przyszłości uznane za jedno z najważniejszych wystąpień amerykańskich prezydentów poza granicami kraju w historii i tak jak mówi się dzisiaj o „berlińskim przemówieniu” Kennedy’ego (które, nawiasem mówiąc, nie niosło z sobą żadnych szczególnych konsekwencji politycznych, było jedynie efektowne), tak będzie się mówić o Trumpowskim Warsaw speech.

Przede wszystkim jednak nieprawdziwe jest stwierdzenie, że „Trump nie przywiózł nam konkretów”, powtarzane zresztą standardowo w komentarzach osób nieprzychylnych Trumpowi i rządowi PiS. To nie była wizyta, której głównym celem miało być na przykład podpisanie tego czy innego kontraktu albo załatwienie jakiejś sprawy. W amerykańskiej delegacji nie było biznesmenów. Jej głównym celem miało być dookreślenie i przypieczętowanie na nowo relacji polsko-amerykańskich, co do których w chwili wyboru Donalda Trumpa mieliśmy sporo obaw – całkowicie uzasadnionych. Z czasem okazywało się, że się one szczęśliwie nie ziszczają, potrzebny był jednak gest, który by te obawy ostatecznie przeciął. I ten gest został wykonany. Ba, stało się o wiele więcej.

Z konkretów całkowicie wymiernych usłyszeliśmy o podpisaniu memorandum w sprawie zakupu systemu Patriot w najnowszej wersji, o kupnie gazu skroplonego – wagę ustaleń w tej sprawie trudno przecenić – a przede wszystkim dostaliśmy całkowicie jednoznaczne potwierdzenie zobowiązań wynikających z art. 5. Traktatu Waszyngtońskiego. To ostatnie jest tym bardziej znaczące, że – po pierwsze – nie było konieczne, bo zobowiązania te nie zostały w żadnym momencie zakwestionowane (aczkolwiek wszyscy pamiętali budzącą niepokój kampanijną wypowiedź Trumpa o obronie krajów bałtyckich), a mimo to nastąpiło w nie budzącej wątpliwości formie; oraz – po drugie – rozwiało wątpliwości co do gotowości administracji Trumpa do wywiązania się z sojuszniczych zobowiązań. Jak na krótką, organizowaną od relatywnie niedługiego czasu wizytę, była ona aż nadto konkretna.

Przede wszystkim jednak wystąpienie Trumpa nie było zwykłym, kurtuazyjnym przemówieniem. Owszem, truizmem będzie stwierdzenie, że amerykański prezydent nie jest ekspertem od polskiej historii i że o wielu faktach, o których opowiadał, usłyszał zapewne dopiero na etapie pisania przemówienia przez doradców. To elementarz, ale nie ma to żadnego znaczenia. Owszem, w jakiejś mierze było to wystąpienie pisane pod Polaków – to także jasne. Ale też nie ma powodu, aby było inaczej. Każdy polityk, występując publicznie w obcym kraju, mówi rzeczy, które chciałaby usłyszeć tamtejsza publika.

Tyle że już po paru minutach słuchania Donalda Trumpa dla każdego spostrzegawczego obserwatora musiało stać się jasne, że jego opowieść o polskiej historii znacznie wykracza poza standardowe ukłony wobec Polaków. Szczególnie że było to wystąpienie skierowane tyleż do nas, co do Europejczyków i Amerykanów w ogóle.

Po co zatem była Trumpowi syntetyczna wersja polskich dziejów z ostatnich kilkuset lat? Po co była poruszająca opowieść o przyczółku w Alejach Jerozolimskich w czasie powstania warszawskiego, który pozwalał utrzymać jedyne połączenie pomiędzy oddzielonymi od siebie oddziałami powstańczymi? I dlaczego Donald Trump nazwał ten przyczółek – a nie ma w takim wystąpieniu sformułowań przypadkowych – przyczółkiem cywilizacji?

Opowieść o Polakach i polskiej historii, o naszej niezłomności, dumie, umiłowaniu wolności i – co niezwykle ważne – o tradycyjnych wartościach, do których odwołaniem był wątek wizyty Jana Pawła II w 1979 roku w Polsce, biegła przez całe wystąpienie Trumpa i łączyła wszystkie jego wątki: ten o bezpieczeństwie regionu, o zagrożeniu rosyjskim i islamskim, o tym, dlaczego nie wystarczy mieć silną gospodarkę, aby przetrwać, bo przetrwanie zależy od czego innego. Ta opowieść była nicią spajającą wszystkie te elementy, bo tak naprawdę Donald Trump wygłosił coś na kształt deklaracji ideowej Zachodu. Powiedział to, co mówił w kampanii, co mówią od dawna konserwatywni analitycy i komentatorzy, a czego nie chce słuchać Zachód: że Europa, a także Ameryka, odwrócona tyłem do tradycji, do Boga, do rodziny nie ma szans na przetrwanie wobec agresji, militarnej, ale też kulturowej, jakiej doświadcza.

Mają absolutną rację ci, którzy mówią, że to początek wykuwania doktryny Trumpa. Prezydent USA wskazał, z kim Stanom Zjednoczonymi pod jego rządami jest po drodze: z tymi, którzy mają silny fundament tradycyjnych wartości, wsparty – jakże by inaczej – wydatkami na wojsko. Pokazał Polskę jako wzór: to jest kraj, który spełnia stawiane przeze mnie warunki.

Czy Trump mówił to wszystko w jakimś nagłym odruchu altruizmu? Warto takie pytanie postawić, bo niektórzy krytycy jego wystąpienia i wizyty w Polsce oskarżają drugą stronę o naiwność. Jasne – trzeba dbać, żeby nie popaść w naiwny, emocjonalny entuzjazm, zwłaszcza po wystąpieniu tak umiejętnie grającym na naszych sentymentach. To w końcu polityka.

Ale żadnego altruizmu tu nie było, było natomiast prawdziwie strategiczne spojrzenie, którego jeszcze rok temu trudno było po Trumpie oczekiwać. Istnieje tu rzadka symbioza celów i interesów pomiędzy silniejszym a słabszym, pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Polską. Trump wie, że dla Ameryki, jakiej on chce, dobry jest Zachód opierający się cywilizacyjnej degrengoladzie. Że Zachód opanowany przez nihilistyczny liberalizm, o Zachodzie poddającym się islamowi nie mówiąc, przestanie być dla Ameryki wiarygodnym, trwałym i stabilnym partnerem. Że z takim Zachodem trudniej będzie również prowadzić interesy. To kalkulacja, ale korzystna i dla nas.

Jeśli przypomnieć sobie to, co wiemy o strategicznych rojeniach Franklina Delano Roosevelta na czas powojenny, snutych podczas spotkań z partnerami z Wielkiej Brytanii i Związku Sowieckiego, począwszy od 1941 roku i podpisania z Churchillem Karty Atlantyckiej, można stwierdzić, że FDR był niezmiernie krótkowzroczny. Jego chora fascynacja Stalinem, przychylność dla ZSRS, który traktował jako ideowego sprzymierzeńca w tworzeniu powojennego ładu – wszystko to są dziś rzeczy porażające. Trump okazuje się dużo bardziej przewidujący: dostrzega strategiczne zagrożenie cywilizacyjne (tym razem nowego rodzaju), którego nie dostrzegał w latach 40. FDR. Przypomina w tym wymiarze Donald Trump coraz bardziej Ronalda Reagana (zresztą wspomnianego w czwartek przez Trumpa), który – wykpiwany przez wielu lewicowych komentatorów – okazał się politycznym wizjonerem, patrzącym daleko poza ramy własnej prezydentury.

Co zatem usłyszeliśmy od Trumpa na Placu Krasińskich? To było zaproszenie, skierowane do całego Zachodu: „Organizuję drużynę, której celem jest obrona – naszej cywilizacji i naszych interesów. Kto się zapisze, może na mnie liczyć, jeśli będzie przestrzegał moich warunków – bo to ja jestem tu szefem. Kto nie wchodzi w ten interes – pies z nim tańcował, jego problem”.

Polska się do tej drużyny zapisała – i bardzo dobrze. 

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także