• Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Kolaż Warzechy

Dodano: 
Apteka
Apteka Źródło: Flickr / Kojach/CC BY 2.0
Satysfakcja z faktu, że miało się rację, ostrzegając przed czymś, jest satysfakcją brzydką. Mimo to – bądźmy szczerzy – każdy ją czasem odczuwa. Ja również. Dlatego z taką właśnie brzydką satysfakcją przeczytałem dane, z których wynika, że skutki pierwszych stu dni obowiązywania ustawy „apteka dla aptekarza” – przed którą przestrzegałem jako głupią, antyrynkową, antykonsumencką i służącą wąskiemu lobby pigularzy – są dokładnie takie, jak można się było spodziewać.

W lipcu, po wejściu ustawy w życie, złożono jeden wniosek – na całą Polskę – o otwarcie nowej apteki, podczas gdy dotychczas było to średnio 105 wniosków miesięcznie. Z kolei średnia liczba zamkniętych aptek wynosiła do tej pory 82 co miesiąc. Jeśli ten wskaźnik pozostanie na podobnej wysokości, a liczba wniosków o otwarcie nowych aptek będzie niewiele wyższa niż w lipcu, łatwo przewidzieć, że w końcu aptek będzie wyraźnie mniej. A mniej aptek oznacza oczywiście wyższe ceny leków sprzedawanych bez recepty. To się zresztą już zaczęło dziać. Od czerwca do sierpnia ceny takich leków wzrosły o ponad 4 procent. 

Tu warto przypomnieć, że jeśli gdzieś zostanie zamknięta apteka, należąca nie do aptekarza, nowej już nie uda się otworzyć – mogą to robić tylko aptekarze. Ale nawet im będzie trudno, bo weszły też w życie ograniczenia dotyczące liczby aptek na liczbę ludności oraz odległości jednej apteki od drugiej.
Kasta aptekarska zaciera rączki, klienci odczują zmiany za rok, dwa. Wtedy będzie płacz i zgrzytanie zębów.

***

Przejście przez sejmowe głosowanie i odesłanie do komisji projektu nowej ustawy o broni i amunicji uruchomiło całe zastępy hoplofobów. Przypominam, że hoplofobia to fobia polegająca na irracjonalnym lęku przed bronią. Są pojedyncze przypadki osób, które w projekt się wczytały i mają do niego konkretne zastrzeżenia, niewykluczone, że w części słuszne. Ale od tego jest etap prac sejmowych, żeby takie zastrzeżenia wskazać i ewentualnie uwzględnić w projekcie. 

Większość przeciwników nie ma jednak pojęcia, o czym pisze i mówi. Prym wiodą tu umysły z gruntu zlewaczałe. Tekst, balansujący na granicy histerii, pełen fałszów i zmyśleń, opublikował na przykład towarzysz Zandberg. Ale po towarzyszu Zandbergu i tak nie należało się spodziewać niczego innego. Profesor Balcerowicz zaczął snuć na Twitterze apokaliptyczne wizje Polski, w której co chwila zdarza się masakra na skalę Las Vegas – taki to z niego liberał. Tym autorytetom wtórują ciemne masy przerażonych ludzi, pisząc: „broń nie może być w Polsce legalna!”. Biedacy, nie mają pojęcia, że broń jest legalna, tyle że na absurdalnych zasadach i na podstawie przepisów, mających sporo luk. 

Jakąś pracę próbował wykonać poseł PO Sławomir Nitras, przekopując się przez projekt ustawy – i za samo to należy mu się pochwała, bo przynajmniej odnosił się do konkretów. Niestety, jego brak wiedzy o temacie i tutaj dał o sobie znać, a błędy wypunktowali ludzie na broni się znający. 

Jakiś szczególny parol na ustawę zagięli posłowie Nowoczesnej – może uznali, że to świetny sposób, żeby „mejk Nowoczesna grejt egein”. Niestety, tłity polityków tej formacji sprowadzały się do stwierdzenia: „Ojej, jaka ta broń straszna, dużo huku robi i wszyscy się pozabijają, jak już każdy będzie mógł ją kupić w sklepie z bułkami i pistoletami na rogu”. No, ale po Nowoczesnej trudno spodziewać się czegoś innego. Średnia IQ spadła tam o połowę po odejściu posła Gryglasa. 

Najgorsze jest to, że o sprawie w tonie skrajnej histerii wciąż mówią osoby, które nie odróżniają broni samopowtarzalnej od samoczynnej, rewolweru od pistoletu, a naboju od pocisku. 

***

Wiem, przytaczałem to zdanie Marka Twaina już wielokrotnie, ale zrobię to ponownie, bo niestety znów okazuje się, że miał rację: „Niczyje życie, zdrowie ani mienie nie są bezpieczne, gdy obraduje parlament”. W naszych warunkach chodzi nie tyle o parlament, co o rząd z jego etatystycznymi ciągotami. 

Tym razem władza postanowiła – już po raz drugi – utrudnić ludziom dysponowanie swoimi gruntami (pierwszy raz zrobiła to, uchwalając absurdalne prawo o ziemi). Jeśli pomysły Ministerstwa Infrastruktury przejdą przez Sejm, domu nie będzie można wybudować na działce, nie graniczącej bezpośrednio z inną, już zabudowaną. A także na graniczącej bezpośrednio z lasem, parkiem, nieużytkami. Jak wyjaśnia ministerstwo, ma to służyć zachowaniu ładu przestrzennego i zapobieganiu chaosowi. 

Ta troska o ład przestrzenny jest doprawdy wzruszająca. Szkoda, że nie łączy się z nią troska choćby o wartość działek już kupionych przez firmy lub prywatne osoby z myślą o inwestycjach, które nagle staną się bezwartościowe. 

W następnej kolejności władza powinna ustalić ustawowo kolor dachów i elewacji, kształt okien, wzory na drzwiach, a najlepiej po prostu uchwalić dwa – no, góra trzy obowiązujące projekty domów, jakie można w Polsce budować. Dość tej wolności, a w istocie anarchii!

***

Od października we Francji obowiązuje ustawa, która pod groźbą kar (minimalna ich wysokość to 37,5 tys. euro) nakazuje oznaczać retuszowane fotografie, używane w kampaniach reklamowych. Jak uzasadnia francuski minister zdrowia, idzie o to, że oglądając postacie wyretuszowane, a więc nienaturalnie piękne, zgrabne i ogólnie doskonałe, odbiorca zaniża swoją samoocenę. 

W skrajnie paternalistycznej, etatystycznej i sklerotycznej Francji nic mnie już nie zdziwi, ale warto zwrócić uwagę na ten przykład traktowania przez państwo własnych obywateli jak kompletnych idiotów. Czy naprawdę francuscy urzędnicy sądzą, że obywatele ich kraju są durniami, nie rozumiejącymi, że w reklamach pokazuje się zdjęcia obrobione na komputerze? Czy naprawdę wierzą, że gdy ludzie zobaczą na zdjęciu napis, że jest ono retuszowane, poczują się lepiej we własnej skórze? 

Niektórym rzeczywiście się wydaje, że ustawą można zadekretować szczęście i pomyślność. Niestety – nie tylko we Francji. 

***

Wśród różnych absurdalnych argumentów za zakazem handlu w niedzielę, którymi szermują zawodowi obrońcy ludzi pracy, najciekawszy wydaje mi się ten, że w ten dzień klienci tylko chodzą po sklepach, ale niczego nie kupują. Podobno sprzedawcy nazywają ich „apaczami” („A, patrzę”). 

I to jest, proszę państwa, skandal! Uważam, że w następnym ruchu „Solidarność” powinna zażądać, aby ustawowo ograniczyć czas oglądania towarów przez klientów, a kto go przekroczy i niczego nie kupi, musiałby coś kupić obowiązkowo. Najlepiej coś, co w ogóle nie jest mu potrzebne. Albo po prostu zapłacić karę, która wpływałaby na konto związku zawodowego. Klienci musieliby przy wejściu odbijać specjalne karty, bezrobocie jeszcze bardziej by spadło, bo w sklepach trzeba by zatrudnić strażników – same korzyści. 

Powiedzą państwo – proszę nie podpowiadać. Odpowiem: nie muszę. Jakieś tęgie głowy w „Solidarności” na pewno już nad tym dumają. 

Czytaj także