Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Dodano: 
Rzeź wołyńska
Rzeź wołyńska Źródło:Wikimedia Commons
My żyjemy zgodnie, nam się nic nie stanie – myślało wiele polskich rodzin przed śmiercią. Ginęli często w męczarniach.

Nie wie, ile ma lat. Na pytanie o to, jak się nazywa, odpowiedzi udziela z namysłem, poprzedzając ją słowem „prawdopodobnie”. Janina Kalinowska, przed zamążpójściem Sokół, ma jedynie nadzieję, że jej imię i nazwisko są prawdziwe. – Bo odkąd rozumiałam i pamiętałam, były przy mnie – tłumaczy. Nie cierpi na amnezję. Jest jednym z dzieci cudem ocalałych z wołyńskiej rzezi.

Rodziców nie pamięta. Jak przez mgłę kojarzy jedynie moment, kiedy już nie żyli. – Leżę już w łóżku i są ze mną. Moja mama i tata. Następny obraz – kiedy się wyczołguję spod trupa mamy. Otwieram oczy i widzę nad sobą łunę. Nie wiem, gdzie jestem.

Resztę historii zna już z przekazów i dokumentów. Dom, do którego w końcu dotarła, należał do sąsiada, Ukraińca. Nie poznała jego nazwiska, ale wie, że musiał być dobrym człowiekiem. – Nie wziął mnie za nogi i nie wrzucił do pieca, jak robili to inni. Przechował u siebie i powiadomił kogoś we Włodzimierzu Wołyńskim. Po kilku dniach przyjechał jakiś pan i zaprowadził mnie do rodziny. Dopiero po latach z akt sądowych dowiedziałam się, że ten pan był kolegą mojego taty – opowiada Kalinowska. Wątpliwości w jej życiorysie jest więcej. Nie ma pewności, czy mama miała na imię Aniela czy Amelia i czy jej panieńskie nazwisko brzmiało Rozwadowska czy Zawistowska.

Wie za to, że do jej rodziców strzelano. Zostali zabici razem z bratem. – Pani, która znała moją babcię, mówiła, że w domu była jeszcze siostra, Irena. Nawet gdybym chciała jej szukać, jestem bez szans – wzdycha Kalinowska. I jakkolwiek to w tym kontekście może zabrzmieć, Kalinowska jest dzieckiem szczęścia. Cudownie ocalałą spośród okrutnie zamordowanych 50 czy 60 tys. Polaków.

My żyjemy zgodnie

Ci, który uszli z życiem, od wielu lat próbują zrozumieć, jak to się stało, że żyjący ze sobą w zgodzie ludzie nagle stali się dla siebie wrogami. Sąsiedzi Ukraińcy zabijali sąsiadów Polaków. Dzieci, kobiety, starców, chorych. Lubowali się w perwersyjnych sposobach zadawania cierpienia.

Katarzyna Zawadzka, rocznik 1932, była najstarszą córką małżeństwa Malwiny i Cezarego. W gospodarstwie położonym niedaleko Huty Stepańskiej, w powiecie kostopolskim. Mieli hektary na ziemiach żyznych, pszenno-buraczanych. – Kiedy Polacy tam nastali, pobudowali ładne budynki, elegancko w ogródkach porobili – opowiada. W obejściu mieli trzy krowy, stado gęsi, kur, kaczek.

Tata Zawadzkiej był szewcem. – W domu pracował. Piękne pantofelki panienkom szył. Mama doglądała gospodarstwa, a nas pilnował dziadziuś, który owdowiał – wspomina Zawadzka. Jako najstarsza pomagała przy rodzeństwie. Po niej urodzili się Stefania, Jan, Marcin i Tereska.

W osadzie Polacy i Ukraińcy żyli zgodnie. – Tu budynek polski był, tu ukraiński. Ukraińcy pracowali u nas, po sąsiedzku pomagali Polakom. Oni szli do swojej cerkwi, my do kościoła. Na święta się prosiło ich, my chodziliśmy do nich.

Karol Kirschner po skończeniu szkół we Lwowie miał do wyboru: uczyć dzieci w Krasnymstawie lub wyjechać na Wołyń. Wraz z rodziną wybrał wyjazd. W 1927 r. został kierownikiem szkoły w Dzikowinach, wsi położonej niedaleko Beresteczka. Byli jedyną polską rodziną na prawie sto gospodarstw. Kirschnera w Dzikowinach szanowano. Rodzina szybko nawiązała sąsiedzkie więzy. Tak silne, że po przeniesieniu Kirschnera do szkoły w pobliskiej Łobaczówce Ukraińcy postarali się o jego powrót w 1941 r. Kirschnerowie mieli czworo dzieci. Henryk był ich drugim synem.

Teresa Radziszewska mieszkała w kolonii Aleksandrówka, województwo wołyńskie, powiat kowelski. Jej rodzice przyjechali tu po I wojnie światowej, kiedy polskie władze przeprowadzały proces zasiedlania. Z włości rosyjskiego dziedzica Zajcewa powstały cztery wsie: Dunaj, Adamówka, Michałówka i kolonia Aleksandrówka. Kolejną wioskę, Ośmigowicze, zamieszkiwali Ukraińcy. – Mieliśmy duże, dobre gospodarstwo. Tam były ogromne połacie ziemi, nie miał kto uprawiać ziemi – opowiada Radziszewska, najstarsza z czwórki rodzeństwa.

Czytaj też:
Ludobójstwo na Wołyniu

Na początku 1943 r. nie wyczuwali jeszcze wrogości swoich ukraińskich sąsiadów. Choć dochodziły pogłoski o mordowaniu Polaków, długo się łudzili, że to wynik lokalnych zatargów, zaszłości sąsiedzkich. „My żyjemy zgodnie, nam się nic nie stanie” – tak myślało wiele polskich rodzin.

Sygnały ostrzegawcze

Henryk Kirschner pamięta, że ludność ukraińska na Wołyniu zachowywała się spokojnie. Dopiero potem, po wojnie, na podstawie rekonstrukcji zdarzeń i relacji historycznych zrozumiał, że to flirt z Niemcami doprowadził nacjonalistów ukraińskich do wniosku, że sprawę polską można rozwiązać tak samo, jak Niemcy rozwiązali sprawę żydowską. – Dowodzący oddziałami UPA wiedzieli, że Hitler przegra wojnę. Dlatego to nie był wróg strategiczny. Przyszło im do głowy, że teren można wyczyścić z obcych, czyli Polaków – tłumaczy Kirschner. I dodaje: – Nacjonaliści pootwierali furtki, o których nie wiedzieliśmy, że one istnieją.

Dla jego rodziny pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym była wizyta znajomej o nazwisku Poznykina. Wdowa po kowalu, kobieta raczej miejska niż wiejska, wpadała czasem do Marii Kirschner. W domu nauczyciela była bowiem maszyna do szycia, a Poznykina została z czwórką dzieci, w domu jej się nie przelewało. Poza tym lubiła z żoną nauczyciela pogawędzić. Tego dnia była jednak zdenerwowana. W pewnym momencie rzuciła: „Niemcy skończyli z Żydami, a teraz Ukraińcy zrobią to samo z Polakami”. – Nie zrozumieliśmy wtedy, o co jej chodzi. Myśleliśmy, że to jakiś lapsus językowy. Ale ona wiedziała, co mówi. Jej dzieci już były zaangażowane. Syn Szurka służył w policji niemieckiej, spenetrowanej przez organizację nacjonalistyczną. Później cała ta policja uciekła z bronią do lasu – opowiada Henryk Kirschner.

Artykuł został opublikowany w 5/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.