Polak, który zabijał czerwonych okupantów. Łowca Sowietów

Polak, który zabijał czerwonych okupantów. Łowca Sowietów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zbigniew Lubieniecki w PRL pracował jako robotnik na budowach i w kopalni węgla. Potem skończył studia ekonomiczne i został zatrudniony w Urzędzie Morskim w Gdyni, Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Zarządzie Głównym PTTK. Historię swojej samotnej walki z Sowietami ukrywał przez kilkadziesiąt lat. Mówić o niej zdecydował się dopiero teraz. Rozmowa z „łowcą Sowietów” – w najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy”.

Ponadto w „Do Rzeczy”: Piotr Semka o tym, jak PO i mainstreamowe media manipulują opinią publiczną, Rafał Ziemkiewicz o tym, jak Czerepach zastąpił Towarzysza Szamaciaka, Wojciech Wybranowski o tym, dlaczego największym wygranym wyborów jest Joachim Brudziński, Kamila Baranowska o błędach, które nie mogą zdarzyć się za rok, a Janusz Korwin-Mikke o tym, że wybory w Polsce są fałszowane, a na Białorusi – nie.

Kiedy po raz pierwszy strzelał pan do Sowietów? – pyta Piotr Zychowicz. To było w roku 1946, w okolicach Dębna Lubuskiego, na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Pracowałem w rozlewni piwa i przewoziłem platformą konną skrzynki pełne butelek do Mieszkowic. W pewnym momencie zatrzymał mnie sowiecki patrol. Trzech ludzi. Oczywiście ograbili mnie z tego piwa i zaczęli na miejscu pić. Mieli już dobrze w czubie, byli agresywni. Ta historia mogła potoczyć się w różny sposób. Bolszewicy byli nieobliczalni, działo się to na całkowitym pustkowiu. Wykorzystałem więc ich nieuwagę, wyciągnąłem spod kozła pepeszę i otworzyłem ogień. To był impuls – opowiada Zbigniew Lubieniecki. Potem zaczął polować na kolejne okazje. Bolszewików w okolicy było mnóstwo. Siedzieli w kilku bazach wojskowych, z których rozłazili się na całą okolicę. Bardzo często pojedynczo. Szukali jedzenia, kobiet, ale przede wszystkim wódki – wspomina. Ilu zabił? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, nigdy tego nie liczyłem. Często zresztą nie znałem wyniku swojej akcji. Oddawałem strzał i natychmiast pryskałem – mówi. Podkreśla, że był dzieckiem swoich czasów – czasów wojny. Śmierci, bezwzględności, walki. Cała rozmowa ze Zbigniewem Lubienieckim, „łowcą Sowietów” – w najnowszym wydaniu „Do Rzeczy”.

„Łowca” – autobiograficzna opowieść Zbigniewa Lubienieckiego to kolejny tom unikatowej na naszym rynku serii „Karty historii”. Składają się na niego relacje i wspomnienia świadków straszliwego XX w. Seria jest wynikiem współpracy wydawnictwa PWN i historyków z Ośrodka Karta, którzy dbają o to, by znalazły się w niej wstrząsające, a przede wszystkim opowiadające autentyczne wydarzenia książki. Do tej pory dotyczyły one głównie zbrodni komunistycznych czy – szerzej – spraw wschodnich. Autorzy „Kart historii” prowadzą nas przez największe kataklizmy naszej epoki – masowe przesiedlenia, koszmar sowieckich łagrów, ludobójstwo i klęski głodu. Więcej o serii w „Do Rzeczy” pisze Piotr Zychowicz.

„Do Rzeczy” wraca też do wyborów samorządowych. Tempo, w jakim zgaszono kryzys polityczny wokół wyborów samorządowych, pokazuje, że Platforma Obywatelska i mainstreamowe media są coraz skuteczniejsze w sterowaniu nastrojami społecznymi – pisze na łamach tygodnika Piotr Semka. W jego ocenie, kryzys demokracji związany z kontrowersyjnym sukcesem ludowców w wyborach zaczyna przypominać kryzysy PRL. Epoka rządów Platformy i PSL tym różni się od okresu sprzed 2007 r., że trwa rekordowo długo – już blisko dwie kadencje. Jednak jakościowa zmiana polega na czymś innym. Platforma wypracowała nieporównanie sprawniejsze techniki zamiatania kryzysów pod dywan z coraz większym zaangażowaniem mainstreamowych mediów. W przypadku ostatniego kryzysu wyborczego liczne nieprawidłowości nie wywołały poważnej dyskusji nad reprezentatywnością wyborów, a nawet nad zmianą zasad wyborczych – pisze publicysta „Do Rzeczy”. Zwraca uwagę, że w relacjach bagatelizowano kontrowersje i zastrzeżenia obu partii opozycji. „Wypadki listopadowe…” Piotra Semki – na łamach najnowszego wydania tygodnika „Do Rzeczy”.

Z kolei Rafał A. Ziemkiewicz podkreśla, że wyniki wyborów to zwycięstwo „Czerepacha”. Nigdy się nie pchał w światła reflektorów, przed kamery, na scenę czy mównicę. Wojna na górze, batalie pomiędzy postkomuną a post-Solidarnością, PiS a Platformą, salonem a „polskim ciemnogrodem” nie były i nie są jego wojnami, choć na każdej z nich potrafił skorzystać. W cieniu, po cichu, małymi kroczkami, ustawiał po swojemu sprawy w gminie i powiecie, w sejmiku, agencji, regionalnej kasie i urzędzie, borował dziury w prawie, załatwiał sobie to, czego potrzebował, u ministra. Wszystkim się przydawał i od każdego umiał coś wycyganić. I to on ostatecznie wygrał szumnie otrąbiane przez elity „25 lat wolności”. Jest dla III RP tym, kim dla PRL był Towarzysz Szmaciak – ostoją i ucieleśnieniem systemu – pisze publicysta „Do Rzeczy”. I dodaje, że musi użyć postaci fikcyjnej, stworzonej na użytek popularnego serialu, bo prawdziwi Czerepachowie – prototypy tego serialowego – nikomu nie są znani. Nie dlatego, że nie pełnią żadnych publicznych funkcji, ale dlatego, że pełniąc je, potrafią się nie wyróżniać, zniknąć gdzieś za wójtem, prezesem, lokalnym baronem, z którego protekcji korzystają. Więcej o rządach „Czerepacha” – w nowym „Do Rzeczy”.

Tymczasem największym wygranym wyborów okazuje się Joachim Brudziński, który nie ma już konkurentów w walce o schedę po Jarosławie Kaczyńskim. Zbigniew Ziobro, zwany przez długi czas delfinem Kaczyńskiego, Adam Hofman, wspierany przez młodą gwardię, i właśnie Brudziński, strażnik interesów tzw. zakonu PC – to byli najbardziej wpływowi politycy PiS. Bezwzględni rywale w walce o dostęp do ucha prezesa partii, o zdobycie jego zaufania, wreszcie – o namaszczenie na politycznego następcę. Dziś po Ziobrze i Hofmanie w PiS nie ma już nawet śladu. We wrześniu, w zagadkowych okolicznościach, na emeryturę musiał odejść też Stanisław Kostrzewski, skarbnik PiS. Brudziński został zwycięzcą wewnętrznej wojny w partii. Niektórzy w partii spekulują, że to on zajmie fotel lidera, gdy odejdzie Kaczyński. Jest pewien problem. Mam inne polityczne marzenie. Chciałbym, gdy Jarosław Kaczyński będzie premierem, zostać wojewodą zachodniopomorskim – mówi tygodnikowi „Do Rzeczy” Joachim Brudziński, przewodniczący Komitetu Wykonawczego PiS. Więcej – w najnowszym „Do Rzeczy”.

W „Do Rzeczy” również o tym, że zamieszanie po ostatnich wyborach to wstęp do tego, co może się stać w przyszłym roku, gdy wybierane będą władze centralne. W zgiełku przekrzykiwań polityków i komentatorów  dotyczących wiarygodności procesu wyborczego, a także wyników głosowania – giną konkrety. A w interesie państwa jest, aby wyborcza kompromitacja się nie powtórzyła. Najbliższy sprawdzian już w przyszłym roku – przy okazji wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Co do tego czasu należy sprawdzić, wyjaśnić, naprawić? Przede wszystkim trzeba się zająć przyczynami wysokiego odsetka głosów nieważnych. Takie zestawienie wykonywano przy okazji poprzednich wyborów. Ale przepis nakazujący podawanie przyczyn nieważności głosów zniknął z nowego Kodeksu wyborczego, który obowiązuje od stycznia 2011 r. Kodeks przyniósł jeszcze jedną, istotną z punktu widzenia wyborów samorządowych, zmianę, na którą nikt nie zwrócił uwagi. Kandydatów do obwodowych komisji wyborczych zgłaszają pełnomocnicy poszczególnych komitetów wyborczych, ale – dodatkowo – w komisji mogą zasiadać jedynie osoby zameldowane na terenie gminy, w której znajduje się komisja. Oprócz tego nowy kodeks daje też możliwość wskazania swojego kandydata do komisji wójtowi. Ten przepis pozwala na ostateczne domknięcie i tak już mocno pozamykanych układów lokalnych. Czy do przyszłego roku uda się ponaprawiać system wyborczy? Więcej w nowym „Do Rzeczy”.

Czy te wybory przesuwają nas w kierunku Białorusi? Nie, na Białorusi wybory są uczciwe. Tu są fałszowane. (…) Według wszystkich badań Aleksander Łukaszenka ma naprawdę takie poparcie, jakie wynika z wyborów. Czy nam się to podoba, czy nie, Białorusini lubią prezydenta, który wyjeżdża na lód i pokazuje, jak w hokeju strzela się bramki. Albo wsiada na traktor i instruuje, jak należy orać pole – mówi w rozmowie z „Do Rzeczy” Janusz Korwin-Mikke. Czy wynik jego ugrupowania to koniec marzeń o potędze nowej prawicy? W poprzednich wyborach samorządowych dostaliśmy trzy razy mniej głosów. Jeśli więc w tych uzyskaliśmy trzy razy więcej, to znaczy, że idziemy bardzo ostro w górę  – ocenia lider Kongresu Nowej Prawicy. I dodaje, że wybory samorządowe to nie są wybory dla jego wyborców. Nasi wyborcy chcą zmienić Polskę. A co można zmienić w radzie gminy czy powiatu? – pyta. Wywiad z Januszem Korwin-Mikkem – w najnowszym wydaniu tygodnik „Do Rzeczy”.  

Nowy numer „Do Rzeczy” w sprzedaży od poniedziałku, 1 grudnia 2014. E–wydanie będzie dostępne u dystrybutorów prasy elektronicznej już w niedzielę o 20.00.

Całość recenzji dostępna jest w 49/2014 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także