Krzywda i thriller arcybiskupa Wielgusa (wersja rozszerzona)
  • Sławomir CenckiewiczAutor:Sławomir Cenckiewicz

Krzywda i thriller arcybiskupa Wielgusa (wersja rozszerzona)

Dodano:   /  Zmieniono: 
Stanisław Wielgus
Stanisław Wielgus

W ostatnich tygodniach  nakładem Wydawnictwa Sióstr Loretanek ukazała się książka abp. Stanisława Wielgusa „Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki. Historia mojego życia”. Z zaskoczeniem odnotowuję - jeśli nie liczyć publikacji „Naszego Dziennika” - że pamiętniki arcybiskupa zostały całkowicie przemilczane przez media. Moje zaskoczenie jest tym większe, że przecież jeszcze stosunkowo niedawno tzw. sprawa abp. Wielgusa była prezentowana jako wydarzenie niemalże decydujące o losie i przyszłości polskiego Kościoła. Na przełomie 2006 i 2007 r. angażowały się w nią niemal wszystkie środowiska opiniotwórcze uczestniczące w życiu publicznym – od zatroskanych o Kościół katolików różnych odcieni, poprzez liberałów i religijnie obojętnych publicystów, aż po jawnych wrogów Pana Boga i chrześcijaństwa. Można odnieść wrażenie, że doszło wówczas do egzotycznego sojuszu wszystkich ze wszystkimi, którego ofiarą był abp Wielgus. Niemal wszyscy wówczas domagali się usunięcia arcybiskupa z warszawskiej stolicy biskupiej zarzucając mu świadomą współpracę z SB i szkodzenie Kościołowi, a opinia publiczna dowiadywała się o wydarzeniach tak niesłychanych jak rzekoma osobista interwencja Ojca Św. w tej sprawie. 

Ponad miesięczny huragan medialny który się w tej sprawie przetoczył, a który odcisnął swe piętno na stosunkach wewnątrz polskiego episkopatu, ostatecznie doprowadził do bezprecedensowego w historii złożenia urzędu metropolity warszawskiego w dniu ingresu przez abp. Stanisława Wielgusa. I to w obecności najwyższych władz Rzeczypospolitej i świetle kamer telewizyjnych z całego świata. Milczenie wobec tej książki musi więc zdumiewać. Ale zastanawiając się jakie są przyczyny zasłony milczenia, jaką pokryto pamiętniki arcybiskupa, odnoszę wrażenie, że ta dzisiejsza cisza bliższa jest prawdy o tzw. sprawie abp. Wielgusa, niż medialny hałas sprzed ośmiu lat, gromy miotane nad Polską i Kościołem, i razy wymierzone w osobę metropolity warszawskiego.  

Wiedziony tym właśnie zdziwieniem, jako historyk najnowszych dziejów Polski dla którego niektóre elementy tej sprawy wchodzą w zakres naukowej kompetencji, a który kiedyś z boku przyglądał się medialnej awanturze wokół abp. Wielgusa, zdecydowałem się na lekturę tej książki. Moja ciekawość była tym większa, że niespełna przed rokiem ukazała się też książka Sebastiana Karczewskiego „Zamach na arcybiskupa. Kulisy wielkiej mistyfikacji” (Warszawa 2013), która mimo sporego potencjału poznawczego również została przemilczana. Ale w tym przypadku można było pomyśleć, że rozprawa Karczewskiego jest wyłącznie głosem stronniczym, napisanym w obronie skrzywdzonego hierarchy, a więc pozbawionym autoryzacji przez samego abp. Wielgusa.  

W każdym razie kiedy sam abp Stanisław Wielgus zdecydował się obecnie zabrać głos w sprawie, która w takim stopniu poruszyła opinię publiczną w latach 2006-2007, powinnyśmy dla pełni obrazu zainteresować jego świadectwem czytelników. 

Odpowiedź arcybiskupa 

A jest to relacja niebanalna, pod wieloma względami nowatorska, pozwalająca spojrzeć na wydarzenia z lat 2006-2007 oczami jej głównego aktora, wybitnego przecież przedstawiciela polskiego Kościoła. Przy słabości polskiej literatury pamiętnikarskiej i niechęci uczestników życia publicznego do osobistych relacji, szczerość i otwartość świadectwa abp. Stanisławowa Wielgusa należy jednak docenić pomimo wygłaszanych emocjonalnych i ostrych sądów. Mogą one wielu czytelników zaskakiwać a nawet zdumiewać i nastawiać krytycznie do arcybiskupa, ale mimo tego trzeba to odnotować jako wartość, bo w ten sposób uzyskujemy rzadko dostępny wgląd w świadomość i sposób myślenia wybitnego człowieka i przedstawiciela hierarchicznego Kościoła.

Już dawno w polskiej literaturze pamiętnikarskiej nie było książki tak radykalnej w formie, demaskatorskiej, odsłaniającej nawet walkę frakcji w polskim episkopacie i intrygi nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka przeciwko abp. Wielgusowi. Książki przepełnionej takim bólem i zawodem, ale też nierzadko żółcią i nieskrywaną niechęcią do wielu osób, które na przełomie 2006 i 2007 r. przyłożyły rękę do bezprecedensowego wymuszenia na abp. Wielgusie złożenia urzędu metropolity warszawskiego w związku z oskarżeniami o współpracę z SB. Pamiętniki arcybiskupa są jakby pamiętnikarską odpowiedzią na przeżytą krzywdę i medialny hałas, któremu został poddany osiem lat temu, a z którego skutkami nigdy się nie pogodził. Zrezygnował z urzędu dobrowolnie, choć uczynił to – jak twierdzi – w wyniku presji związanej z fałszywymi zarzutami, medialną nagonką, intrygami nuncjusza i obojętnością braci w biskupstwie. 

Na każdym nieuprzedzonym czytelniku, który zapoznając się z momentami bolesnymi w tonie przeżyciami arcybiskupa, musi to robić wielkie wrażenie. Łatwo zauważyć, że wbrew podtytułowi pamiętników - „Historia mojego życia”, są one w istocie odpowiedzią na krzywdę. W przeważającej części koncentrują sie one na tragicznych okolicznościach towarzyszących objęciu i rezygnacji z warszawskiej stolicy biskupiej w styczniu 2007 r. (ponad 300 stron z 460 poświęconych jest tej sprawie!). To wielka szkoda, bo przecież dopiero ukazanie bolesnych wydarzeń z lat 2006-2007 w perspektywie tego wszystkiego, co arcybiskup robił wcześniej na niwie duszpasterskiej, teologicznej i naukowej, pokazałoby realne zasługi hierarchy dla Kościoła i Polski. Sam dobrze pamiętam chociażby pełne głębokiej treści listy ks. Stanisława Wielgusa, jako rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, adresowane do polskich katolików. Trudno dziś nawet wyrazić to w lakonicznych słowach, jak były one dla mnie wówczas ważne, i jak bardzo odbiegały od nowomowy w którą w latach dziewięćdziesiątych popadło nawet wielu biskupów zachłyśniętych kształtem polskiej wolności. Już w wówczas ks. Wielgus był więc osobowością, która wpisała się w powszechną pamięć Polaków. Tym większa szkoda, że w takim stopniu skupił się na własnej krzywdzie z 2007 r.

Lista wrogów 

Zaprezentowana przez arcybiskupa forma obrony i argumentacja posiada braki i może budzić wątpliwości. Zwyciężył u niego duch polemiczny ze wszystkimi, którzy poddali go w przeszłości ostrej krytyce. Czasem jest to nawet zdecydowane uderzenie w wartości, które wyznaje większość polskich konserwatystów. Tak też odbieram niepotrzebne wtręty abp. Wielgusa na temat „demoralizacji” i pijaństwie „żołnierzy wyklętych” strzelających „pod byle pretekstem” do siebie, krytyczne tyrady o lustracji i rozliczenia komunistycznej przeszłości, niepochlebne opinie o IPN i prezesie Kurtyce, czy pochwałę postawy episkopatu po katastrofie smoleńskiej w 2010 r. wobec usunięcia krzyża z Krakowskiego Przedmieścia.

Abp Wielgus sporządził nawet długą listę osobistych wrogów na której znalazło się kilkadziesiąt osób (głównie publicystów), które na przełomie 2006 i 2007 r. wypowiadały się i pisały na jego temat. Arcybiskup nie tylko nie ukrywa, ale i nie przebiera przy tym w słowach (czasem czyni to wyjątkowo ostro), że za swoich największych wrogów uważa Tomasza Terlikowskiego i Tomasza Sakiewicza, zaś za patronów całej medialnej awantury uznaje Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Na liście arcybiskup umieścił też m. in.: Stanisława Janeckiego (którego uznał za „wroga Kościoła katolickiego”!), Pawła Milcarka, Piotra Semkę, Roberta Krasowskiego, Dorotę Kanię, ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, Mikołaja Lizuta, Rafała Ziemkiewicza, Roberta Mazurka, Marcina Przeciszewskiego, Andrzeja Friszke, Pawła Lisickiego, Monikę Olejnik, ojca Wacława Oszajcę, Piotra Zarembę, Jerzego Jachowicza, Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Zolla, Władysława Bartoszewskiego, Wiesława Chrzanowskiego, Marka Jurka i Jana Żaryna, któremu zresztą poświęcił nieco dłuższy opis: „to on wykorzystał moją naiwność i w grudniu 2006 r. przeprowadził ze mną wywiad, mający charakter prokuratorskiego przesłuchania, który nie wniósł nic poza moje późniejsze oświadczenie”.    

Wymienionym w ten sposób osobom abp Wielgus przeciwstawia postawę „prawdziwego człowieka i chrześcijanina” czyli Romana Giertycha, Andrzeja Leppera, Waldemara Pawlaka, Jana Engelgarda, Bogusława Kowalskiego, Waldemara Gontarskiego i Włodzimierza Blajerskiego. 

„Określone potężne siły”

Niewątpliwie słabość tej autobiograficznej opowieści domaga się jakiegoś uzupełnienia. Myślę, że potrzebna jest pełna biografia abp. Wielgusa, którą w przyszłości weźmie na swoje barki któryś z historyków. Może zwłaszcza sprawa do której arcybiskup przywiązuje wyjątkową wagę – udział masonerii w akcji przeciwko niemu, powinna zostać bliżej przeanalizowana.  „Atak na moją osobę prowadzony był systematycznie w kraju i za granicą. Na polecenie określonych potężnych sił zrobiono wszystko, by mnie skompromitować i zdeptać” - pisze arcybiskup, aby w innym miejscu bez ogródek wyjaśnić kogo ma na myśli: „w czasie kampanii prowadzonej przeciwko mnie skontaktował się ze mną jeden z wybitnych hierarchów światowego Kościoła katolickiego, który mnie poinformował, że atak przeprowadzony na mnie został wykonany na rozkaz światowej masonerii, w którą uwikłani są liczni z tych, którzy mnie atakowali. Wydaje się to być możliwe, gdy uwzględni się historię przyjaciela Lecha Kaczyńskiego, Bronisława Wildsteina, a także to, z jaką radością witano w dniu 9 września 2007 roku reaktywowanie żydowsko-masońskiej loży B’nai B’irth”. „Moje wymuszone, przypadkowe i zupełnie dla nikogo nieszkodliwe kontakty ze służbami specjalnymi PRL – kontynuuje arcybiskup – dawały znakomity pretekst do ich działań, ale tak naprawdę chodziło o coś innego. Zasadniczym powodem, jak sądzę, były głoszone przeze mnie przez lata – jako rektora KUL i biskupa płockiego – poglądy sprzeciwiające się postmodernizmowi, neomarksizmowi i lewackiemu, ateistycznemu liberalizmowi. Nie można było dopuścić do Warszawy człowieka, które je stanowczo i jednoznacznie głosił. Okazałem się zbyt groźny dla tych ideologicznych nurtów, dla masonerii i dla przedstawicieli  tzw. otwartego Kościoła (niektórzy powiadają: otwartego na śmieci)”. 

Takie - wolnomularskie - wytłumaczenie tzw. sprawy abp. Wielgusa może zaskakiwać, a nawet szokować. Nie dlatego, że bagatelizuję rolę masonerii w walce z Kościołem, ale z uwagi na powierzchowność, schematyczność i płytkość tej argumentacji. Przyznaję, że i mnie osobiście owa szczerość i lekkość sądów w tej kwestii czasem zdumiały. Tym bardziej, że nawet jeden z moich tekstów (poświęcony związkom abp. Józefa Kowalczyka z wywiadem PRL) abp Wielgus również połączył z wpływami masonerii (sic!). 

Kaczyńscy siłą sprawczą 

Ale - szczerość za szczerość - w tym miejscu muszę powiedzieć o tym, co przy okazji lektury pamiętników abp. Wielgusa jednoczenie mnie zaskakuje i wywołuje rozbawienie. To przede wszystkim uczynienie z Lecha (ale i Jarosława Kaczyńskich) polityka owładniętego „obłędem lustracyjnym”, który sprawił, że stał się on „współautorem ataku” na abp. Wielgusa. „Rodzi się pytanie, dlaczego Lech i Jarosław Kaczyńscy oraz ludzie z nimi związani byli autorami nagonki na moją osobę? – pyta arcybiskup – Przytoczone wyżej opinie wskazują na to, że po prostu nie nadawałem się do budowy IV Rzeczypospolitej, jaką sobie wymarzyli i jaką przez dwa lata próbowali realizować, dzieląc Polaków i w swoim obłędzie lustracyjnym prześladując – niemal po bolszewicku – wielu z nich, w tym zwłaszcza ludzi Kościoła, który potraktowali instrumentalnie i który chcieli sobie całkowicie podporządkować”.  

Taka interpretacja tzw. sprawy abp. Wielgusa brzmi tyleż nieprawdziwie, co niepokojąco zwłaszcza dla współautora obszernej i drobiazgowej biografii Lecha Kaczyńskiego. Można o byłym prezydencie (i jego bracie) wypowiedzieć wiele krytycznych uwag i opinii, ale akurat „obłędu lustracyjnego”(w innym miejscu: „szaleństwa lustracyjnego”) – chociażby w kontekście osłabienia i popsucia ustawy lustracyjnej z 2007 r. przez prezydenta oraz konsekwentnej obrony takich osób, jak zarejestrowana jako TW ps. „Beata” Zyty Gilowskiej – przypisywać im po prostu nie przystoi.   

Ale konstatacje te padły i, niezależnie od intencji arcybiskupa i jego prawa do riposty, wydanie i treść tych pamiętników, uderza dzisiaj w patriotyczny mit Lecha i Jarosława Kaczyńskich, stworzonej przez nich formacji i stawia wielki znak zapytania nad trwałością szerokiego frontu prawicy obejmującej zarówno środowiska zbliżone do Radia Maryja, jak i liberałów od Jarosława Gowina i Pawła Kowala. Wspomnienie o tym wydaje mi się ważne chociażby z uwagi na satysfakcję, jaką wyraził abp Wielgus pisząc, że przegrane PiS w wyborach 2007 i 2010 r. mają związek z jego sprawą.    

Lustracyjny wyrok

Nie mam wcale zamiaru ustawiać się w roli adwokata abp. Stanisława Wielgusa w kwestii jego związków z SB, tym bardziej, że on sam w istocie im nie zaprzecza, choć jak większość osób oskarżanych o współpracę z tajnymi służbami PRL relatywizuje znaczenie swoich kontaktów z tajnymi służbami. Znając pragmatykę, instrukcje i wytyczne obowiązujące w antykościelnym Departamencie IV MSW uznaję w każdym razie fakt jego rejestracji agenturalnej, która była konsekwencją nawiązania kontaktów przez SB z młodym kapłanem na terenie Lublina pod koniec lat sześćdziesiątych. Wiem natomiast, że szczupłość materiału archiwalnego, ograniczonego w istocie do rejestracji, opinii i charakterystyk funkcjonariuszy SB (głównie wywiadu) przy jednoczesnym braku rękopiśmiennych a nawet ustnych doniesień (zachowało się zaledwie sześć dokumentów sygnowanych podpisem „Grey” i „Adam Wysocki”, ale i one nie dotyczą tzw. materialnej – informacyjnej, strony współpracy z SB), pozwala na sporo niedomówień i możliwości interpretacyjnych. Dla mnie – w każdym razie – fakt utrzymywania niejawnych kontaktów z SB nie ulega wątpliwości, choć na podstawie dostępnych źródeł nie byłbym w stanie określić ich zakresu i jakości. Sam arcybiskup pisze w swoim pamiętniku: „miałem w przeszłości kontakty ze służbami specjalnymi PRL przy okazji moich wyjazdów zagranicznych”, ale „nigdy nie podpisałem żadnej współpracy z SB” i „na nikogo nic złego ani nie pisałem, ani też nie mówiłem, ale raz na jakiś czas (niekiedy raz w roku) nachodził mnie pracownik SB i zmuszał do prowadzenia z nim rozmów”. „Poza tym – pisze arcybiskup – byłem gwałtownie przymuszany do współpracy z wywiadem PRL, gdy jechałem na stypendium naukowe do Niemiec, ale nigdy nie wykonałem żadnego zadania, jakie usiłowano mi narzucić w związku z wyjazdami za granicę”. 

Warto w tym kontekście jedynie przypomnieć, że mimo tak niewielkiego materiału archiwalnego (łącznie niecałe 70 stron zmikrofilmowanych dokumentów) media, publicyści i niektórzy historycy (znani dziś często z powściągliwości w wyrokowaniu w sprawach o znacznie poważniejszym kalibrze) kategorycznie wypowiadali się w sprawie abp. Wielgusa przypisując mu świadomą i szkodliwą współpracę z bezpieką, a nawet kłamstwa i złe intencje. Arcybiskupem zajmowali się wówczas wszyscy – publicyści, politycy, duchowni i urzędnicy państwowi. Oświadczenie w sprawie abp. Wielgusa wydał nawet Rzecznik Praw Obywatelskich, który na podstawie opinii Andrzeja Paczkowskiego, Zbigniewa Nosowskiego i ks. Tomasza Węcławskiego (później porzucił kapłaństwo i wyrzekł się wiary z bóstwo Chrystusa) oznajmił stanowczo, że „nie podlega wątpliwości fakt świadomej tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa ze Służbą Wywiadu (Departament I MSW) w latach 1973-1978”! Ten osąd wsparty został nieco łagodniejszym orzeczeniem powołanej przez polski episkopat Kościelnej Komisji Historycznej z 5 stycznia 2007 r.: „Komisja stwierdziła, że istnieją liczne, istotne dokumenty potwierdzające gotowość świadomej i tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa z organami bezpieczeństwa PRL. Z dokumentów wynika również, że została ona podjęta”. Historycy afiliowani przy episkopacie dodali jednak, że materiał, którym dysponowali opierał się głównie na opiniach funkcjonariuszy SB, którzy w notatkach służbowych wskazywali, że „działalność ks. Stanisława Wielgusa w środowisku lubelskim mogła wyrządzić szkody różnym osobom z kręgu Kościoła”. Jeśli zaś chodzi o współpracę w wywiadem cywilnym PRL „analiza dokumentów nie pozwala jednoznacznie stwierdzić, że ks. Stanisław Wielgus wyrządził komukolwiek krzywdę”. 

„Przysięgam na Boga w Trójcy Świętej Jedynego”

Ale to wcale nie spór o zakres kontaktów abp. Stanisława Wielgusa z SB i dyskusja o wiarygodności zachowanych na jego temat akt bezpieki jest w tych pamiętnikach najciekawsza i najważniejsza (zajmował się tym niedawno wspomniany już Sebastian Karczewski w interesującej aczkolwiek nie wolnej od zbyt dalekich interpretacji książce „Zamach na arcybiskupa. Kulisy wielkiej mistyfikacji”). To opis kulisów nominacji i detronizacji ze stolicy biskupiej w Warszawie czynią z tej książki prawdziwy thriller, którego wiarygodność potwierdza szereg fotokopii dokumentów zamieszczonych w pamiętniku. Abp Wielgus stanowczo podkreśla, że cała jego „natura przeciwstawiała się tej nominacji”. Początkowo nawet odmówił, kiedy po raz pierwszy (29 października 2006 r.) rozmawiał na ten temat z nuncjuszem apostolskim w Polsce abp. Józefem Kowalczykiem. Już wówczas miał też wspomnieć nuncjuszowi o „kontaktach ze służbami specjalnymi PRL”, które uznane mogą zostać za przeszkodę w objęciu urzędu. Abp Kowalczyk pomniejszał znaczenie tej kwestii, był nieustępliwy i nalegał na Wielgusa by przyjął nominację arcybiskupią.

Wielgus pisze: „20 listopada 2006 r. znowu spotkałem się z Nuncjuszem, który stwierdził, że przeprowadził badania w sprawie moich kontaktów ze służbami specjalnymi PRL i że poza kilkoma niewiele znaczącymi informacjami na mój temat, poza jakimiś przypisywanymi mi pseudonimami – »Adam Wysocki« oraz bliżej nieokreślony »Grey« – niczego więcej w IPN nie ma. Prosiłem wówczas bardzo usilnie księdza Nuncjusza, aby zatelefonował do kardynała Giovaniego Battisty Re i powiedział mu, że chcę zrezygnować z nominacji na arcybiskupa warszawskiego. Ksiądz Nuncjusz nie chciał o tym słyszeć. Moje obawy uznał za przesadzone”. „Popełniłem wówczas błąd – czytamy – Zamiast, mimo nacisków księdza Nuncjusza, zdecydowanie zrezygnować, opisałem co pamiętam z owych kontaktów [z SB]. (…) Moje sprawozdanie przekazałem Nuncjuszowi. Na jego życzenie, już po powrocie do Płocka, złożyłem także na piśmie przysięgę o następującej treści: »Przysięgam na Boga w Trójcy Świętej Jedynego, że w czasie spotkań i rozmów, które prowadziłem z przedstawicielami milicji i wywiadu, w związku z moimi wyjazdami za granicę w latach siedemdziesiątych XX wieku – nigdy nie występowałem przeciw Kościołowi, nie uczyniłem też ani nie powiedziałem nic złego przeciw duchownym i świeckim osobom”. 

Wyjaśnienia i przysięga miały trafić do kardynała Re. 6 grudnia 2006 r. papież Benedykt XVI podpisał bullę mianującą bp. Wielgusa arcybiskupem warszawskim.        

Medialny hałas 

Kiedy w mediach coraz więcej mówiło się na temat abp Wielgusa i to prawie wyłącznie źle, ten chciał ponownie zrezygnować z nominacji: „Pod presją straszliwych, nieludzkich ataków, prowadzonych – co za paradoks – szczególnie przez tzw. katolickich dziennikarzy, niektórych polityków, zwłaszcza z PiS z panami Kaczyńskimi na czele, ale także polityków z PO, m. in. Jarosława Gowina, Antoniego Mężydłę, Jana Rulewskiego i ludzi związanych z »Tygodnikiem Powszechnym«, »Gościem Niedzielnym« i »Znakiem« – chciałem się wycofać z ingresu. Ksiądz Nuncjusz Józef Kowalczyk i ksiądz Prymas Józef Glemp byli jednak przeciwnego zdania. Uważali, że będzie to zgoda na ingerencję określonych sił politycznych i ich mediów w wewnętrzne sprawy Kościoła”. 

Ostatecznie 5 stycznia 2007 r., czyli w dniu ogłoszenia komunikatu Kościelnej Komisji Historycznej, abp Wielgus objął rządy w archidiecezji warszawskiej i czekał na ingres wyznaczony na 7 stycznia. W międzyczasie opublikował obszerne oświadczenie wyjaśniające swoje relacje z SB, które było po części powtórzeniem nieszczęsnego wywiadu, którego arcybiskup udzielił 2 stycznia 2007 r. „Gazecie Wyborczej”. Miałem już wówczas wrażenie, że właśnie ten wywiad i gazeta, której został udzielony, był jakby zwrotem w całej sprawie, jakby pocałunkiem śmierci. Oto oskarżany o związki z SB abp Wielgus tłumaczył się z tego na łamach pisma, które reprezentowało świat antywartości, z którymi walczył, a ponadto od zawsze zwalczało lustrację. Katolicki biskup, odważny pogromca masonerii i liberalizmu znalazł fałszywego sojusznika. W trudnych dla siebie i polskiego Kościoła chwilach abp Wielgus na łamach „Gazety Wyborczej” (o czym nie chcą pamiętać jego obrońcy i sam arcybiskup, który tego wywiadu nie wspomina w swojej książce) chwalił środowisko Michnika za opór przeciwko lustracji jakby szukając w nim wsparcia: „Zawsze byłem bardzo ostrożny w ocenie lustracji. Uważam, że rację ma Watykan, kiedy mówi, że dopiero 50 lat po śmierci człowieka można otwierać akta. Inaczej rodzi się niepokój, nieład i lęk. Każdy świstek można wtedy wykorzystać przeciwko człowiekowi. Uważam, że z tego jest potem więcej krzywdy niż dobra. Tutaj »Gazeta Wyborcza« stała na właściwym stanowisku”.

Kulisy intryg

Abp Wielgus odsłania w książce kulisy dramatu rozgrywającego się pomiędzy 5 a 7 stycznia 2007 r. Najpierw nuncjusz apostolski abp Kowalczyk, który jeszcze niedawno ignorował wątek współpracy z SB uznając go za mało znaczący, przygotował w imieniu abp Wielgusa treść „Odezwy” do kapłanów i wiernych archidiecezji warszawskiej, w której świeżo mianowany arcybiskup miał się publicznie przyznać do związków z bezpieką, krzywdy wyrządzonej Kościołowi i kłamstwa związanego z zaprzeczaniem współpracy z SB. „Odezwa” została opublikowana w mediach. Okazuje się dzisiaj, że abp Wielgus nie był autorem rzekomo własnej odezwy do wiernych. „Ani jedno słowo z tego oświadczenia nie pochodziło ode mnie” – napisał arcybiskup, jednocześnie dodając: „Kto był autorem tego oświadczenia, nie wiem. Jest prawdopodobne, że ówczesny Sekretariat Konferencji Episkopatu Polski. Ogólnie biorąc, niewiele wiem o szczegółach tego wszystkiego, co ze mną czyniono w tych dniach. Nikt mnie o niczym nie informował. Byłem całkowicie samotny, zamknięty w domu warszawskich biskupów jak więzień. Wszelkie intrygi snuto poza mną”. 

Abp Wielgus opisuje również naradę zwołaną w tych dniach przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Arcybiskup miał się o niej dowiedzieć już post factum: „na rozkaz (czy życzenie?) prezydenta Kaczyńskiego w nocy z 6 na 7 stycznia stawiali się u niego przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski arcybiskup Józef Michalik, nuncjusz arcybiskup Józef Kowalczyk i ówczesny sekretarz Konferencji biskup Piotr Libera. Prezydent ustalił z nimi, że w czasie przewidywanej Mszy świętej ingresowej zrzeknę się urzędu  arcybiskupa metropolity warszawskiego. Według relacji ks. arcybiskupa Józefa Michalika on nie wyraził na to zgody i opuścił zebranie. Kilkanaście godzin wcześniej Jarosław Kaczyński wysłał Przemysława Gosiewskiego do Rzymu, by wraz z ambasadorem Polski przy Stolicy Apostolskiej Hanną Suchocką (dawną adiunkt na KUL, którą jako rektor przyjmowałem do pracy) uzyskali akceptację Ojca Świętego dla mojej rezygnacji, o której jeszcze nie miałem pojęcia. Z tego, co mi wiadomo, Lech Kaczyński usiłował dodzwonić się do Ojca Świętego. Nie było to możliwe. Prawdopodobnie wraz z Nuncjuszem rozmawiali z kardynałem Re, prefektem Kongregacji ds. Biskupów i że od niego uzyskali zgodę na przyjęcie mojej ewentualnej rezygnacji. Ojciec Święty o niczym nie wiedział. (…) W nocy z 6 na 7 stycznia liczni ludzie, w ty  niektórzy biskupi, wiedzieli już o tym, że ingresu nie będzie. Tymczasem ja przygotowywałem się do wystąpienia inauguracyjnego w katedrze warszawskiej”.        

Zdetronizowany wygnaniec

Kiedy rankiem 7 stycznia 2007 r. abp Wielgus gotował się do wyjazdu do warszawskiej katedry na ingres, „nagle zjawili” się u niego nuncjusz Kowalczyk, prymas Glemp i abp. Michalik. Abp Kowalczyk miał powiedzieć, że złożona kilka dni temu „propozycja rezygnacji z arcybiskupstwa warszawskiego jest teraz aktualna, bowiem ustalono ze Stolicą Apostolską”, że „ewentualne zrzeczenie się zostanie przyjęte dziś na Mszy świętej w katedrze”. Kowalczyk – pisze dalej abp Wielgus – „podsunął mi do podpisania tekst zrzeczenia, który miałem wygłosić w katedrze. Podpisałem je machinalnie, ale gdy w kilka chwil później przeczytałem je, zmieniłem jego treść, ponieważ i tu przypisano mi winą za cały skandal”. Rzeczywiście, w pierwotnym, dość niezgrabnym gramatycznie tekście, zawarta była konkretna przyczyna rezygnacji ze stolicy biskupiej w Warszawie związana z „uwikłaniem w przeszłości ze służbami specjalnymi” PRL. Abp Wielgus usunął ten fragment i już w nowej formie odczytał w katedrze składając na ręce papieża swój biskupi urząd. 

Niemal z dnia na dzień abp Stanisław Wielgus został emerytem, ale mimo zupełnie podstawowych kłopotów przed którymi nagle stanął (nie znał swojego statusu i nie miał nawet gdzie mieszkać), próbował zgłębić wszystko to, co się wokół niego wydarzyło. Przez znajomego kapłana sprawa została po raz pierwszy objaśniona Benedyktowi XVI, który zresztą już w lutym 2007 r. skierował do abp. Wielgusa serdeczny list w którym pisał, że „współuczestniczył w [jego] cierpieniach”. Ujawnienie tej korespondencji na łamach „Naszego Dziennika” – zdaniem arcybiskupa – wywołało kolejną falę ataków. Tak przynajmniej interpretuje on chociażby sprawę z opóźnianiem procesu autolustracyjnego przez IPN, który na czas – jak twierdzi – nie dostarczył materiałów do sądu, tak by arcybiskup nie zdążył z rozprawą przed nowelizacją ustawy (przed 15 marca 2007 r.), czy rewelacje Jana Pospieszalskiego na temat rzekomej pedofilii w diecezji płockiej w czasach, gdy ordynariuszem był Wielgus. „Pomógł mu przy tym jeden z księży płockich, występujący w programie incognito, z zasłoniętą twarzą” – czytamy w pamiętniku, gdzie zamieszczono w dodatku stanowisko Prokuratury Okręgowej w Płocku o umorzeniu śledztwa „wobec braku znamion czynu zabronionego” w sprawie rzekomej pedofilii na terenie diecezji płockiej. 

Ku memu zdumieniu okazało się, że robiono też wszystko, by pozbyć się arcybiskupa emeryta z Warszawy. W marcu nuncjusz apostolski w Polsce przekazał mu stanowisko kardynała Re, który uznał, że skoro abp Wielgus de facto nie wykonywał żadnej czynności biskupiej w Warszawie, to nastąpiło automatyczne zerwanie więzów z archidiecezją warszawską. Oznaczało to faktyczny wyrok banicji! „Komu na tym zależało? Kto tak bardzo obawiał się mojej obecności w Warszawie? Komu przeszkadzałem? Kto uczynił wszystko, by się mnie stąd pozbyć? To są pytania, na które do dziś, mimo, że upłynęły już lata, nie otrzymałem odpowiedzi” – pisze abp Wielgus. „Sponiewierany przez terrorystów medialnych i stojących za nimi polityków, nie miałem najmniejszej ochoty, aby dochodzić prawdy. Tym bardziej, że ktoś się skutecznie postarał, żeby ją ukryć. Moja obecność w Warszawie była zatem niepożądana”. Ostatecznie arcybiskup wrócił do Lublina stając się już na zawsze osobą prywatną. 

Kryterium oceny 

Abp Stanisław Wielgus był od lat sześćdziesiątych zarejestrowanym tajnym współpracownikiem SB. Jego rejestracja jako TW ps. „Adam Wysocki” i „Grey” miała merytoryczne uzasadnienie w pragmatyce służbowej obowiązującej w walczącym z Kościołem katolickim Departamencie IV MSW. Ten fakt, nie przeczy jednak stanowisku, że zmuszeniem go do rezygnacji z posługi arcybiskupa metropolity warszawskiego w 2007 r. został skrzywdzony. 

Jako badacz od wielu lat opisujący różne aspekty agenturalnego uwikłania, rozpatrujący różnorodne sytuacje oscylujące pomiędzy ochotniczym donosicielstwem a wymuszaną karierą lub naciskami współpracą z SB, uważam jednak, że zapewne najważniejszym kryterium różnicującym wielość postaw jest podział na świeckich i duchownych. 

Uważam, że ludzi świeckich podejmujących działalność antykomunistyczną i narażających się na prześladowania ze strony bezpieki, nie należy traktować tak samo jak duchownych. Ponieważ różnica tkwi w samym punkcie startu do udziału w życiu zbiorowym. Dla świeckich polityka z definicji zawiera dominację czynnika doczesnego – a więc policja polityczna jest nieodzownym elementem politycznego krajobrazu w opresyjnym państwie, z którym musi się po prostu liczyć i go uwzględnić. Musiał więc do zderzenia z nim się przygotować. Antykomunistyczny działacz, którego tajne służby zdołały złamać nakłaniając do podjęcia współpracy agenturalnej, zaprzecza i sprzeniewierza się istocie swojego wyboru i swojej działalności.   

Inaczej jest jednak w przypadku duchowieństwa. Sam fakt wyboru służby Chrystusowi i Kościołowi katolickiemu już na początku swojego powołania – z chwilą wstąpienia do seminarium duchownego, ściągał na niego opresję ze strony komunistycznego państwa. Nie decydowała o tym – jak w przypadku świeckich – zadeklarowana chęć walki z system, ale sama więź ze Zbawicielem i Jego Kościołem. Seminarzysta a nawet kapłan nie miał więc świadomości, że w którymś z gabinetów SB jakiś funkcjonariusz bezpieki z chwilą przekroczenia progu seminarium zakłada mu teczkę i przystępuje do rozważań nad możliwością agenturalnego werbunku. 

W zderzeniu z bezpieką i jej metodami – szczególnie wyszukanymi i opracowanymi w pionie do walki z Kościołem i religią katolicką – wzywanie i nakłanianie seminarzysty lub księdza do spotkań i rozmów miało charakter formalny. Oto kapłan w systemie antyreligijnym i antykatolickim jest z definicji ofiarą aparatu państwowego, który władny jest umożliwić mu studia teologiczne i podróż do Stolicy Świętej. 

Świecki ma więc wroga którego powinien przewalczyć uciekając się do nieograniczonego etyką lub instytucją instrumentarium. Kapłan staje naprzeciw absolutnego zła komunizmu i jego służb, które w jakiś sposób powinien ominąć. Dla kapłana komunizm jest opresją i zniewoleniem Kościoła, które trzeba przemodlić i przetrwać zważając na to, że istotą kapłańskiego powołania i najwyższym prawem Kościoła jest zbawienie dusz, a więc praca duszpasterska z ludźmi. Od tego nie ma odwrotu. Nie ma możliwości dezercji, wewnętrznej emigracji czy ucieczki, która spowoduje, że system przestanie kapłana uważać za swojego wroga. Kapłan w komunizmie nie jest w stanie zejść z linii strzału. Inaczej jest w przypadku świeckiego, który walkę z systemem mógł podjąć nawet metodami bezpośrednimi. Dla niego państwo, jego aparat represji i funkcjonariusze to przeciwnicy sami w sobie.    

Dlatego przy ocenie tzw. sprawy abp. Wielgusa trzeba o tym rozróżnieniu cały czas pamiętać. I właśnie owe rozróżnienie potwierdza to co napisałem: że arcybiskup został skrzywdzony! Był zarejestrowany jako tajny współpracownik, ale miał prawo zostać metropolitą warszawskim. 

Purystom którzy krzywiliby się na takie postawienie sprawy przypominam sprawę polskich prymasów – arcybiskupów Józefa Kowalczyka i Henryka Muszyńskiego, którzy również zostali zarejestrowani przez bezpiekę jako osobowe źródła informacji, a mimo tego nigdy nie zostali potraktowani w sposób podobny do abp. Wielgusa i objęli urzędy kościelne bez medialnej wrzawy i protestów. 

Lekcja dla Polski

Ta różnica w traktowaniu abp. Wielgusa w stosunku do innych postaci powoduje, że aferę z 2007 r. należy uznać za nadal niewyjaśnioną. Arcybiskup nie był jedynym hierarchą zarejestrowanym przez bezpiekę jako współpracownik, ale jedyny padł ofiarą tak ostrej kampanii medialnej i stracił urząd, również w wyniku niejasnej gry, jaką prowadził nuncjusz apostolski. Jeśli prawdą jest natomiast to, co napisał abp Wielgus o politycznych intrygach i naciskach na jego rezygnację, to mieliśmy do czynienia z ingerencją w przepisy konkordatu z 1993 r., który wyraźnie stwierdza, że „mianowanie i odwoływanie biskupów należy wyłącznie do Stolicy Apostolskiej”. W tym sensie pogwałcona została wolność Kościoła, który nigdy nie może być krępowany przez władzę święcką w swojej działalności, wewnętrznym sądownictwie czy polityce personalnej. 

Uważam, że lekcja płynąca z lektury pamiętnika abp. Stanisława Wielgusa powinna być dla nas pouczająca, bowiem dramatyczne chwile z grudnia 2006 r. i stycznia 2007 r. jakby na zawsze przekreśliły głęboki i prawdziwy sens rozliczenia z komunizmem, którego przecież bez polskiego Kościoła zrobić się po prostu nie da. Dramat tamtych wydarzeń wytworzył sytuację z gruntu fałszywą, w której to hierarcha kościelny stał się jakby symbolem zdrady i agentury, podczas gdy problem postkomunizmu i wpływów agentury na polskie życie publiczne tkwi przecież zupełnie gdzie indziej. 

I co najgorsze, tzw. sprawa abp. Wielgusa nie załatwiła w praktyce żadnej sprawy i miała prawie wyłącznie negatywne skutki dla Polski. Skłóciła Polaków, polski episkopat zaczął nieufnie spoglądać na IPN i zamknął się na kwestię rozliczenia (nawet jeśli powołał później specjalną komisję dla spraw zbadania zawartości archiwów IPN), fakt rejestracji agenturalnej nie stał się wcale kryterium decydującym o nominacjach biskupich, zaś lustracja stała się w rzeczywistości fikcją nie prowadzącą wcale do oczyszczenia państwa z wpływów agentury. Mimo szumnych zapowiedzi o rzekomo odkrytych nowych dokumentach żaden z historyków nie przepracował dogłębnie jego sprawy zarówno w wymiarze historycznym, jak i medialnych wydarzeń z przełomu 2006 i 2007 r. 

Czy rację ma abp Wielgus podnosząc rolę masonerii dla której był niewygodny, czy może były inne przyczyny, które doprowadziły do jego detronizacji? Trudno orzekać w tej chwili. Niech to będzie zadaniem ludzi Kościoła i badaczy uznających rolę Kościoła katolickiego w życiu narodu za żywotną. 

Ja w każdym razie zachęcam – przeczytajcie książkę abp. Stanisława Wielgusa!

Abp S. Wielgus, Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki. Historia mojego życia, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2014.

foto: Maciek 86/wiki

Całość recenzji dostępna jest w 3/2015 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także