Ustawa o IPN – dobrego wyjścia już nie ma
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Ustawa o IPN – dobrego wyjścia już nie ma

Dodano: 
Jerozolima
JerozolimaŹródło:PAP/EPA / fot. ATEF SAFADI
Dyskusja (a momentami histeria po obu stronach) na temat noweli ustawy o IPN ma dwa wątki. Jeden to wątek obecnego kryzysu w relacjach z Izraelem i kryzysu wizerunkowego naszego kraju.

Drugi aspekt to kwestia zasadności tego typu regulacji w ogóle. Sprawa nie jest tu oczywista. Projektodawcy zmian w ustawie o IPN działali niewątpliwie z najlepszymi intencjami, a ostateczny kształt przepisów wydaje się – zwłaszcza jak na standardy polskiego prawa – dość przejrzysty i logiczny. Polska ma problem z przypisywaniem nam jako narodowi i państwu współudziału w Zagładzie – to także prawda. Prawdą jest, że istnieją już w polskim prawie kary za tzw. kłamstwo oświęcimskie. Czy wszystko to jest jednak wystarczającym uzasadnieniem dla uchwalenia ustawy?

Zaczynając od jej efektów – obecne, jeszcze przed jej wejściem w życie, nie są, najdelikatniej mówiąc, oszałamiające. Tak jak w wielu innych przypadkach (np. w sprawie ponownego wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej) angażujemy zasoby państwa w reagowanie na problemy, które sami stworzyliśmy, zamiast we wzmacnianie naszej pozycji w konkretny sposób.

Widać ogromne wzmożenie po obu stronach naszego wewnętrznego sporu, całkiem jak na dawnym obrazku Andrzeja Mleczki, gdzie dwóch skonfundowanych krzyżackich rycerzy spogląda na kłębiący się tłum polskiego rycerstwa, bijącego się między sobą, a jeden stwierdza: „Chyba zaczęli bez nas…”. Racjonalna dyskusja o przedmiocie ustawy staje się niemalże niemożliwa, padają coraz grubsze słowa i coraz dalej posunięte oskarżenia. Można też odnieść wrażenie, że wiele wpisów w mediach społecznościowych ze strony żydowskiej (a może tylko zamaskowanych rosyjskich trolli, bo dla Rosji jest to sytuacja wymarzona) jest obliczonych tylko na dorzucenie do pieca w naszej własnej kłótni. Jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, cierpi prawda, bo narasta pokusa, żeby całość przedmiotu sporu widzieć w kategoriach zero-jedynkowych. Albo Polacy byli bohaterami bez skazy, albo narodem żydożerców i szmalcowników. Prawda, jak zwykle, jest bardziej skomplikowana, choć nie leży pośrodku. Na pewno nie w tym wypadku. Jest w niej miejsce na bezprzykładne i częste bohaterstwo w obliczu najsurowszych w okupowanej Europie kar za pomaganie Żydom, ale też na szmalcowników, konfidentów i donosicieli. Bo tacy byli. Tyle że ważne są proporcje i kontekst, a te świadczą mocno na naszą korzyść. Co nie znaczy, że mamy do czynienia z obrazem czarno-białym.

Oczywiście zwolennicy regulacji odpowiedzą, że warto jest cały ten koszt ponieść, bo załatwiamy tą ustawą ważną kwestię. Co do tego, że kwestia jest ważna, nie ma sporu. Ale czy faktycznie ustawa cokolwiek załatwia? Co konkretnie to prawo nam da, poza tradycyjną satysfakcją części wyborców w kraju: „Ale im pokazaliśmy!”? Owszem, gesty w polityce międzynarodowej również bywają znaczące, o ile jednak wynika z nich jakaś konkretna korzyść. Tu takiej nie dostrzegam.

Bo przecież skrajną naiwnością byłoby sądzić, że przepis sprawi, iż zagraniczne media się przestraszą i zaczną obsesyjnie pilnować, aby nigdy nie pisać Polish death camps albo nie przypisywać polskiemu państwu bądź narodowi współsprawstwa holocaustu. Prokuratorzy IPN nie będą oczywiście w stanie skutecznie ścigać zagranicznych obywateli, którzy popełnią przestępstwo w świetle nowych przepisów – bo w ogóle skuteczność pionu prokuratorskiego IPN pozostaje pod dużym znakiem zapytania (podobnie jak sposób działania IPN w ogóle pod zarządem dr. Szarka). Czyli może dojść do sytuacji, gdy prokuratorzy IPN będą musieli albo ignorować napływające do nich sygnały, albo podejmować śledztwa, ryzykując, że sprawy będą przegrywane już nie przez prywatnych obywateli, ale przez państwo polskie. O perturbacjach dyplomatycznych nie mówiąc. Wyobraźmy sobie choćby, że o „polskich obozach śmierci” wspomni prominentny amerykański polityk – co przecież zdarzyło się nawet Barackowi Obamie. Pójdziemy na zwarcie z naszym głównym sojusznikiem? Wystąpimy o ekstradycję, żeby dostać odmowną fangę?

A pamiętajmy, że w ustawie znalazł się również zapis o propagowaniu banderyzmu. Znacznie mniej precyzyjny niż zapisy dotyczące kwestii współsprawstwa holocaustu i tworzący potężne ryzyko wprowadzenia do naszych relacji z Ukrainą kolejnego elementu niezgody. Naprawdę mamy tak wybitną sytuację strategiczną, że możemy sobie na to pozwolić? Naprawdę ma to większy sens niż miękkie oddziaływanie na naszego wschodniego sąsiada, którego zresztą nawet nie próbujemy konsekwentnie realizować? Sprawy wołyńskiego ludobójstwa trzeba wyjaśnić, ale nie da się tego zrobić pod paragrafem.

Nie sądzę, żeby wielu wielbicieli miał w Polsce Wołodymyr Wiatrowycz, prezes ukraińskiego odpowiednika polskiego IPN. Ale, chcemy czy nie, musi on być dla nas partnerem do dyskusji o przeszłości. Czy przypadkiem pod rządami nowego przepisu nie powinien zostać zatrzymany i postawiony przed sądem, gdyby przyjechał do Polski? Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na całkowite już pogrążenie relacji z Ukrainą.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że wszystko to nie są argumenty dla tych, którzy politykę widzą wyłącznie jako robienie rzeczy w ich przekonaniu słusznych, bez względu na koszty i konsekwencje. Miejmy jednak nadzieję, że wśród rządzących nie jest to postawa powszechna.

Korzenie ustawy tkwią w myśleniu magicznym, bardzo mocno obecnym w polskiej polityce: mamy problem – to załatwmy go, uchwalając ustawę. Przy tym na ogół nie bierze się pod uwagę ani pytania o to, czy problemu nie da się załatwić, korzystając z istniejących przepisów, ani nie analizuje się konsekwencji. Ot, skoro treść jest słuszna (a w tym wypadku niewątpliwie jest), to uchwalamy i – potem się zobaczy.

Tyle konsekwencje. Ale jest też aspekt ważniejszy: czy prawo karne w ogóle powinno penalizować opinie, choćby najgłupsze albo wprost kłamliwe? Temu konsekwentnie się sprzeciwiam. Dotyczy to również wspomnianego wcześniej przepisu, nakładającego sankcję za kłamstwo oświęcimskie, choć ze względów politycznych jest jasne, że nie moglibyśmy go z ustawy o IPN wykreślić. Ale też nie ma potrzeby dodawania nowych tego typu przepisów.

Warto zwrócić uwagę, że nowe prawo dość ostro skrytykował stały współpracownik naszego tygodnika Matthew Tyrmand. Nie przypadkiem. Amerykanie cenią sobie szczególnie wolność słowa. Grożenie karą pozbawienia wolności za wyrażenie opinii nie mieści im się w głowie. Przepisy w obecnej postaci nie są źle sformułowane, ale nie oznacza to, że nie byłoby sporów co do tego, czy mamy do czynienia z oskarżeniem poszczególnych Polaków czy narodu jako takiego, albo czy nie mamy do czynienia z działalnością naukową bądź artystyczną. Co bowiem oznacza „działalność naukowa”? Swoje czysto publicystyczne absurdy Jan Tomasz Gross wypisywał przecież także pod szyldem badań naukowych.

Uważam, że państwo polskie nie musi uciekać się do przepisów karnych, żeby bronić swojego dobrego imienia. Co więcej, można to odebrać jako wyraz słabości: przez lata nie byliśmy w stanie stworzyć i rozkolportować polskiej narracji historycznej. Postacie rotmistrza Pileckiego, Jana Karskiego, Ireny Sendlerowej, Zofii Kossak-Szczuckiej (przedwojenni antysemici z Akcji Katolickiej w przejmującym liście piszący o tym, że w obliczu zagłady trzeba pomagać Żydom, bo są po prostu ludźmi, bo taki jest nakaz miłości bliźniego i spory narodowościowe schodzą na dalszy plan, a w konsekwencji listu powołanie „Żegoty” – to absolutny ewenement na światową skalę i temat na film) są wciąż znane głównie hobbystom. Nie umieliśmy się przebić z naszymi racjami, więc teraz próbujemy sposobu raczej mało subtelnego.

Wiem, zaraz odezwą się ci, którzy uważają, że to wszystko przez straszne spiski, które mają na celu pognębienie najszlachetniejszego narodu Europy, ale będę się upierał, że winy należy szukać najpierw we własnym postępowaniu. I o ile można uznać, że PO przez osiem lat rządów nie widziała tego zadania jako priorytetowego (aczkolwiek powstało niezłe Muzeum II wojny światowej czy przyzwoite Muzeum Polin), to przez dwa lata rządów PiS nie widzę tu żadnej zmiany. Niemal wszystkie gesty w tej sferze były wykonywane na użytek wewnętrzny i tylko na rodzimym rynku politycznym miały znaczenie. Dla promocji wizerunku Polski powołano Polską Fundację Narodową za niemal 250 mln złotych z pieniędzy spółek skarbu państwa, która to PFN okazuje się dziś – chyba nawet zwolennicy ostrego kursu nie mają już co do tego wątpliwości – pod obecnym zarządem gigantyczną porażką. Jeżeli skutkiem obecnego kryzysu będzie gruntowna przebudowa tego tworu, powiązana z dymisją całego zarządu i powołaniem w jego miejsce ludzi nieogarniętych obsesjami (pamiętają państwo, jak Maciej Świrski wyśledził w jednym z pisemek historycznych model messerschmitta do sklejania?), za to mających wiedzę i pomysły, to będzie to chociaż jakaś korzyść.

Pamiętajmy też, że alternatywą dla sankcji karnej jest prawo cywilne, które bywało już skutecznie wykorzystywane do poskramiania kłamliwych opinii i informacji. Wciąż jednak trwam przy swoim zdaniu, że wytaczanie procesów, zwłaszcza za granicą, nie powinno być zadaniem dla polskiego państwa, bo polskie państwo nie może sobie pozwolić na ryzyko precedensowej porażki. Tu właśnie byłoby idealne miejsce dla organizacji takich jak PFN.

To rzekłszy, trzeba też zobaczyć drugą stronę medalu. Niezależnie od obiekcji wobec noweli ustawy o IPN, zagoniliśmy się w sytuację, z której nie ma dobrego wyjścia. Skoro ustawa została już przyjęta przez Sejm, Polska nie może sprawić wrażenia, że pod wpływem zewnętrznego nacisku ustępuje na całej linii. Wypada mieć nadzieję, że strona izraelska – kierująca się tutaj również swoimi wewnętrznymi, przedwyborczymi interesami – również to rozumie i zacznie szukać sposobu na wyjście z impasu. Bo Polska jako sojusznik w na ogół antyizraelsko nastawionej Europie jest Izraelowi potrzebna. Trzeba teraz zaangażować dyplomatyczny wysiłek w to, żeby rozwiać obawy partnerów, być może zmieniając brzmienie (ale nie sens) niektórych zapisów, zarazem pokazując, że jest to nasza suwerenna decyzja. Trudne, ale nie niemożliwe. Pamiętajmy przy tym, że tłumaczenie nie jest tym samym co tłumaczenie się. Nie powinniśmy się tłumaczyć, ale powinniśmy tłumaczyć nasze racje.

Bardzo dobrze w tej trudnej sytuacji odnajdują się niektórzy politycy. Dobrze, że premier Morawiecki rozmawiał ze swoim izraelskim odpowiednikiem. Dobrze zachowuje się marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Cenne są uspokajające wypowiedzi wicepremiera Piotra Glińskiego. Ale godna pochwały jest także postawa wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego, który rzeczowo tłumaczył racje, jakie stały za ustawą. Nie trzeba się z nimi zgadzać, ale trzeba docenić, że te wyjaśnienia są przyczynkiem do dyskusji, a nie mordobicia. Nawet jeśli uznać, że PiS sam wywołał problem, to dziś politycy rządzącej partii zachowują się odpowiedzialnie – i to naprawdę cieszy.

Tymczasem narodowcy zapowiedzieli demonstrację pod ambasadą Izraela. To z jednej strony kwestia wolności słowa i manifestowania poglądów, do czego narodowcy mają święte prawo. Z drugiej – gigantyczne polityczne ryzyko. Oby skrajne emocje pozostały pod kontrolą.

Źródło: DoRzeczy
Czytaj także