Uziemiony Dreamliner, wniebowzięty Arabski
  • Marek MagierowskiAutor:Marek Magierowski

Uziemiony Dreamliner, wniebowzięty Arabski

Dodano:   /  Zmieniono: 

Depesza PAP, opublikowana dziś o poranku przez wszystkie najważniejsze portale internetowe, wygląda jak żart:

"Odbywający swój pierwszy transatlantycki rejs Boeing 787 Dreamliner w barwach PLL LOT przyleciał w środę do Chicago. Po decyzji władz USA o uziemiemiu wszystkich maszyn tego typu odwołano jego powrót do Polski. Samolot miał wylecieć w środę wieczorem czasu lokalnego po przylocie z Warszawy. Linie lotnicze zmieniają pasażerom rezerwację na inne loty. Dreamliner LOT-u, który przyleciał we wtorek wieczorem z Warszawy, zostanie poddany inspekcji. Na razie nie wiadomo, kiedy będzie mógł opuścić chicagowskie lotnisko O'Hare. Uziemienie polskiego Dreamlinera jest związane z decyzją amerykańskiego Federalnego Urzędu ds. Lotnictwa, który z powodu usterki baterii stwarzającej potencjalne zagrożenie pożarem uziemił wszystkie Boeingi 787".

Na pewno część naszych czytelników ma za sobą podobne doświadczenie życiowe. Świeżo kupiony samochód, który przed chwilą zjechał z taśmy montażowej, zapach nowości, zachwycona żona oraz dzieci, piszczące z radości na tylnym siedzeniu.

Po kilku dniach pojawia się jakaś drobna usterka, irytująca, ale przecież - pocieszamy się - auto jest na gwarancji, spokojnie, wyregulują, wymienią, przecież zdarza się najlepszym.

Kilka tygodni później przestaje działać lewa wycieraczka.

Po miesiącu wysiada pompa paliwowa. I ogrzewanie (zimą), ewentualnie klimatyzacja (latem). Alarm włącza się kiedy chce, a kiedy łapiemy gumę, nie sposób odkręcić śrub, bo nie wiadomo, gdzie producent ukrył specjalną nakładkę do klucza.

Mija pół roku, a nasz pojazd właściwie nie opuszcza warsztatu. Nie dość, że wydajmy fortunę, to musimy jeszcze znosić pogardliwy uśmieszek mechanika, który poucza nas z wyżyn swojego besserwisserstwa: "No tak, jak ktoś kupuje TEN samochód, to niech się potem nie dziwi".

I taka właśnie przygoda spotyka Polskie Linie Lotnicze LOT, które swego czasu z wielką pompą ogłosiły zakup ośmiu Dreamlinerów, sprowadziły do Polski pierwsze dwa samoloty (w eskorcie telewizyjnych kamer i zarumienionych z podniecenia reporterek), i się zaczęło... Coś tam odpadło, coś wyciekło, coś się nie chciało otworzyć albo zamknąć. Niektórzy pasażerowie wybierali trasę i datę podróży tak, by trafić na lot Dreamlinerem, po czym okazywało się, że będą musieli się zadowolić McDonnellem Douglasem, rocznik '32, czy jakoś tak. Ci, którym udało się oderwać od ziemi, byli rozanieleni, bo fotele wygodniejsze, okna większe, no i te cudowne telewizorki tuż przed oczami ("Przepraszam, a na którym kanale jest Drzyzga?"). Ale to tylko garstka szczęśliwców, bo polskie Dreamlinery zazwyczaj nie latają. Po Internecie krążą już pierwsze suchary: "Najkrótszy dowcip o lotnictwie? Dreamliner wystartował z Modlina".

Zresztą Dreamlinery nie są od latania. One są od leczenia naszych kompleksów. One są od otwierania oczu niedowiarkom. Inni już dawno mają samoloty z telewizorkami, tylko my, jak zwykle, zostawaliśmy w tyle. Na szczęście już mamy telewizję w samolocie. I to lepszą niż inni, bo stojąc na ziemi, jak się odpowiednio ustawi pokrętło, to nawet Drzyzgę można złapać.

*****

Równie dobrze, co Dreamlinerowi, idzie też Unii Europejskiej. Szczególnie, gdy ma rozwiązać jakiś światowy konflikt. Pisze o tym w "Gazecie Wyborczej" Tomasz Bielecki, w związku z wojskową interwencją Francji w Mali.

"Francuzi poprosili o pomoc Stany Zjednoczone, m.in. zwiad i może wkrótce samoloty cysterny, ale dogadując się poza strukturami NATO. I próbują uzyskać wsparcie Unii Europejskiej, w której sami inicjowali niegdyś budowę wspólnej polityki obronnej. "Wzmacniaczem" pozycji Paryża na scenie międzynarodowej jest bowiem we francuskiej strategii nie NATO (to raczej strategiczny "wzmacniacz" w koncepcji Wielkiej Brytanii), lecz właśnie Unia. Sęk w tym, że wieloletnie trąbienie o wspólnej polityce obronnej Unii, która oficjalnie jest też priorytetem Polski, daje, delikatnie mówiąc, bardzo umiarkowane efekty. (...) W Brukseli dyplomaci wzruszają ramionami w odpowiedzi na pytanie o rolę unijnych grup bojowych w Mali. Wielka Brytania, Belgia, Dania i Włochy zaoferowały Francuzom pomoc logistyczną, ale dwustronnie i poza strukturami UE. Dwa samoloty transportowe zaoferowała też kanclerz Angela Merkel. To malutko, ale za to w błyskawicznym - jak na Niemcy - tempie w sprawach wojskowych".

Francuskie lotnictwo przeprowadziło pierwsze naloty na bazy dżihadystów w Mali 11 stycznia. Catherine Ashton zwołała "pilne i nadzwyczajne" posiedzenie ministrów spraw zagranicznych Unii na 17 stycznia. Och, to akurat dzisiaj!

Przyznaję: nie jestem fanem baronessy. Doceniam jednak jej przywiązanie do brytyjskiej tradycji: jej flegma dorównuje chyba flegmie księcia Karola. Catherine musiała ją wyssać z mlekiem matki.

Z nostalgią wspominam czasy, gdy Europa wypowiadała wojnę hitlerowskim Niemcom w ciągu trzech dni od inwazji na Polskę. Wprawdzie po wypowiedzeniu wojny brytyjscy żołnierze poszli na herbatę, a francuscy grali w karty na Linii Maginota, ale gdyby istniała wówczas Unia Europejska, to pierwsze spotkanie szefów dyplomacji w sprawie napaści Trzeciej Rzeszy na Polskę odbyłoby się gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia '40, jeśli w ogóle byłoby jeszcze po co się zbierać. Gdyby Polska należała do UE w 1920 roku i oczekiwała wsparcia sojuszników w obliczu nawały bolszewickiej, doczekałaby się "pilnego i nadzwyczajnego" szczytu w momencie, gdy armia Tuchaczewskiego stałaby już pod Brukselą. Gdyby Pearl Harbor było bazą Unii Europejskiej, odwetowe naloty na Tokio zaczęłyby się w okolicach 1960 roku. A gdyby Unia miała decydować o interwencji w Afganistanie okupowanym przez wojska ZSRS, ministrowie spraw zagranicznych podjęliby stosowną uchwałę circa tydzień temu.

*****

Co mnie najbardziej ujmuje w polskiej polityce? Że spełnia najskrytsze marzenia polityków.

Eliza Olczyk pisze w "Rzeczpospolitej" o nominacji Tomasza Arabskiego na stanowisko ambasadora RP w Madrycie:

"Gdyby wierzyć opowieściom polityków PO, to decyzja o nominowaniu Tomasza Arabskiego na ambasadora w Madrycie jest spełnieniem jego największego marzenia. Kocha Hiszpanię i wreszcie mógłby pobyć z rodziną – żoną i czwórką dzieci – które od pięciu lat widuje głównie w weekendy".

To naprawdę budujące: znakomity urzędnik, pro-państwowiec, szanowany przez wszystkie siły polityczne, lubiany przez wyborców, o nieskazitelnej przeszłości i wybitnych osiągnięciach, dostaje to, na co zasłużył: wymarzoną placówkę w wymarzonym kraju.

Olczyk przypomina w swoim tekście wszystkie zasługi Arabskiego:

"To on w 2008 roku odmówił Lechowi Kaczyńskiemu samolotu, gdy ten chciał lecieć na szczyt do Brukseli. Arabski stwierdził wówczas, że maszyny są potrzebne do zabezpieczenia delegacji, której przewodniczy premier. Ostatecznie prezydent poleciał wyczarterowanym od LOT boeingiem, a później jego kancelaria pozwała Kancelarię Premiera do sądu o zapłatę za ten przelot. Trzy lata później w 2011 r. prezydencki minister przyznał w tygodniku „Wprost", że to była głupia rzecz, którą zrobił świadomie i której się wstydzi. I nic dziwnego, bo tamta historia odbiła się Arabskiemu czkawką. W 2010 roku, gdy samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbił się na lotnisku pod Smoleńskiem, PiS natychmiast oznajmiło, że Kancelaria Premiera jako organizator wyjazdu pośrednio jest współodpowiedzialna za tę katastrofę. A w białej księdze PiS dotyczącej katastrofy smoleńskiej wprost stwierdzono, że to Tomasz Arabski jako koordynator lotów najważniejszych osób w państwie wyznaczył prezydentowi Kaczyńskiemu samolot Tu-154M nr 101 z licznymi usterkami i awariami".

Arabski miał obsesję nie tylko na punkcie zgodnej współpracy KPRM z Pałacem Prezydenckim. Jego konikiem była też wolność słowa:

"W pamięci opinii publicznej zapisała się sprawa interwencji szefa Kancelarii Premiera w Polskiej Agencji Prasowej. Tomasz Arabski miał zablokować pytanie dziennikarza do premiera podczas jego wizyty w Izraelu w 2011 r. o ustawę reprywatyzacyjną. Minister co prawda zaprzeczył, że wywierał nacisk na PAP, ale przyznał, że zasugerował rezygnację z pytania, skoro – jak tłumaczył – izraelskie media nie zamierzały podnosić kwestii reprywatyzacji. I pytanie faktycznie nie padło".

Trudno oprzeć się wrażeniu, że wyjazd do Madrytu należy się Arabskiemu jak psu zupa. Zresztą, to może być początek całkiem ciekawej kariery dyplomatycznej. Przypomnijmy, że poprzednik Arabskiego w stolicy Hiszpanii Ryszard Schnepf trafił właśnie do Waszyngtonu. Już zrobił tam furorę swoim oryginalnym przesłaniem wideo, w którym stosunki polsko-amerykańskie sprowadził do zwięzłego, acz pełnego emocji sloganu: "Pliz, kam tu Połland".

"Vengan a Polonia!" - zaapeluje zapewne w swoim pierwszym publicznym wystąpieniu Arabski, po czym tłumy hiszpańskich turystów ruszą do włoskiej Bolonii. Bo tak najczęściej kończy się próba wytłumaczenia Hiszpanom, skąd się jest (coś o tym wiem).

Czytaj także