Paryska Sodoma i Gomora

Paryska Sodoma i Gomora

Dodano: 
Szturm na Bastylię. Autor: Jean-Baptiste' Lallemand
Szturm na Bastylię. Autor: Jean-Baptiste' Lallemand Źródło: Wikimedia Commons
Paryskie dziewczęta były molestowane i gwałcone na ulicach. Stolica Francji przypominała Sodomę i Gomorę

Stolica Francji, Paryż w swojej ostatniej szalonej dekadzie ancien régime, przekroczył masę krytyczną. Żyło w nim, a raczej stłoczone było, ponad 900 tys. (!) mieszkańców i co roku przybywały nowe rzesze wieśniaków wygnanych przez lata nieurodzaju z przyległych prowincji – Île-de-France, Szampanii, Normandii i całej Doliny Loary. Przychodzili w swoich drewnianych sabotach, napełniając ulice od rana do nocy nieznośnym stukotem, wiejskimi okrzykami łączącymi się z okrzykami handlarzy – zaczynanymi o świcie przez mleczarki: „Do mleka! Do mleka!”, a kończącymi się wieczorem: „Świece!!!” (razem 107 znanych okrzyków, głośnych i ciągłych). Przybysze byli nieumiarkowani w piciu wina i ciągłym wywoływaniu zbiegowisk oraz bójek. Zasilali też najniżej płatne zawody, zajmowali podłe domy i minęły lata, zanim przejęli miejskie obyczaje – specyficznie paryskie.

Z rynsztokiem pośrodku

Od czasów średniowiecza Paryż był miastem kłopotliwym do życia i rządzenia, dlatego Ludwik XIV „uciekł za miasto”, na pola i bagna Wersalu. Miastem rządzili mer i parlament paryski, był też królewski gubernator w twierdzy Bastylia. Stopień korupcji w policji, sądownictwie i służbach podatkowych osiągał rozmiary legendarne.

Na tę niemal milionową ciżbę nakładały się niewygody, trudne nam do wyobrażenia: brak rurociągów – zimnej i ciepłej wody, domowej kanalizacji, ogrzewania, oświetlenia, chodników dla pieszych, posprzątanych ulic itd., ale za to zaraz za domem były ubojnie bydła i jatki z mięsem (a lodówek nie było), młyny mielące nawet w nocy, cmentarze, na których do niedawna chowano zwłoki w 20 warstwach i około 100 tys. fiakrów do wynajęcia, wozów dostawczych, karet i powozów. Tak więc w obrębie miasta oprócz ludzi żyło też około 150 tys. zwierząt pociągowych, głównie koni, które trzeba było napoić oraz nakarmić sianem i owsem sprowadzonym do miasta. Trzeba też było pozbierać i wywieźć trudną dzisiaj do wyobrażenia ilość końskiego nawozu i innych nieczystości.

Czytaj też:
Santo Domingo – wyspa tylko dla Polaków, Niemców i czarnoskórych

Zanim nie przekopano w 1825 r. kanału Saint-Martin, zasilającego Paryż wodą m.in. z Ardenów, Sekwana latem prawie wysychała, a nosiwody rozdzielali po dwa litry cieczy na „głowę” mieszkańca. Po zbudowaniu wież ciśnień – po pięć litrów. Pito ją bez przegotowania. Zdrowsza była deszczówka, którą zbierano w specjalnych zbiornikach na strychach. System studni był niewydolny. Zmorą było pojenie koni, które wypijały setki tysięcy pięciolitrowych wiader wody z brudnej Sekwany, a „dodatkową” wodę trzeba było kupić. Zimy w XVIII w. były srogie oraz śnieżne i między listopadem a marcem paryżanie musieli się ogrzewać. Głównie dowożonym drewnem, które trzeba było kupić, a następnie skrzesać ogień i rozpalić niewydajne kominek lub palenisko. Domy oświetlano świecami, latarniami łojowymi czy kagankami oliwnymi. Przeciętnie w Paryżu rocznie umierało 20 tys. osób, ale ostre zimy zwiększały śmiertelność o połowę.

Aby przeżyć do następnego dnia, trzeba było cały czas krzątać się i pracować w gospodarstwie domowym, chyba że miało się służbę. Jedną służącą mieli biedni mieszczanie, od trzech do pięciu było w przeciętnym domu, bogacze i arystokracja zatrudniali nawet 20–30 osób. Jeśli jeszcze więcej – była potrzebna służba do kierowania służbą. Legion kucharzy, stangretów, lokai, pokojówek itd. składał się na około 120-, 150-tysięczną warstwę społeczną „ludzi zależnych”.

Jak mniej więcej wyglądał Paryż z końca XVIII w., możemy sobie imaginować, zwiedzając obecnie Wyspę św. Ludwika. Jest to jedna z nielicznych dzielnic niezmodernizowanych przez barona Georges’a Haussmanna w latach 1852–1870 (wyburzył on około 60 proc. zabudowy miasta) i niespalona celowo przez Komunę Paryską. Drugi „trakt” starego Paryża to zaułki i ulice – od kościoła św. Seweryna aż do placu Maubert, będącego przez setki lat sercem La Cour des Miracles – Dzielnicy Cudów. Wąskie, wysokie na cztery–sześć pięter domy, pełne dobudówek, poddaszy, ciągnące się oficynami daleko w głąb małych podwórek, z labiryntem piwnic i lochów łączących się z ogromnymi wyrobiskami sztolni (skąd od czasów rzymskich wydobywano piaskowiec, z którego głównie zbudowano miasto), wszystko to wilgotne, smrodliwe i dymiące tysiącami kominów. Sama ulica z rynsztokami lub jednym pośrodku (po deszczu trzeba było kłaść kładki) stanowiła widok dla nas niezwykły.

Pijani woźnice

Wieki XVII i XVIII to eksplozja szyldów, wielkich płóciennych lub mniejszych blaszanych (zawsze pstrokatych), sterczących ze ścian nad ulicami. Powodowało to częste i ciężkie wypadki. Powozy zaczepiały o te „reklamy”, a wiatr łopotał nimi ogłuszająco i często je zrywał. Dopiero w 1770 r. zaczęto to porządkować, wydawać zakazy i karać. Wprawdzie od 1729 r. wmurowywano kamienne tablice z nazwami ulic i zaczęto numerować domy, ale zakończono to dopiero za I Cesarstwa. Chroniąc domy przed osiami i kołami szalejących powozów, zaczęto stosować kamienne odbojniki (przy bramach), słupki i łańcuchy. Dbałość właścicieli o domy znacznie wyprzedziła starania ratusza o życie Paryżan.

Liczba pojazdów rosła lawinowo. Za Henryka III Walezego poruszały się po mieście trzy karety – nieresorowane i ze sztywnym dyszlem, a za ostatnich Ludwików było to już 100 tys., a pewnie i więcej pojazdów. Już w 1661 r. Blaise Pascal założył pierwsze towarzystwo przewozowe, obsługujące centrum omnibusami (które sam zaprojektował), za pięć soldów. I lawina powozów ruszyła. Wszyscy chcieli suchą nogą, szybko znaleźć się na drugim końcu miasta. Rano woźnice jeździli sprawnie i bezpiecznie, po południu i po wypiciu pierwszych butelek wina tempo jazdy stawało się szybsze, a połamanych drewnianych kół szprychowych było więcej. Wieczorem powszechnie i mocno pijani dorożkarze, stangreci i wozacy w zapadających ciemnościach galopowali już bez opamiętania, rozbijając pojazdy i tratując pieszych. Rocznie rozjeżdżano „na śmierć” około 1,2 tys. osób, a więc liczba ofiar komunikacji miejskiej była kilkunastokrotnie większa niż we współczesnym paryskim molochu. Największa kraksa drogowa w dziejach Paryża (do dzisiaj) miała miejsce 28 maja 1770 r., gdy tysiące pojazdów i ludzi spieszyło się, by zobaczyć iluminację Bulwarów. Zderzające się pojazdy, tumult i natłok spowodowały rozjechanie i stratowanie około 1,5 tys. osób! Zgodnie „z prawem” stangret płacił karę pieniężną, gdy pieszy zginął pod przednimi kołami pojazdu. Śmierć pod tylnymi kołami była zawsze winą pieszego. Za zmiażdżone nogi, ręce i żebra była ustalona taksa policyjna. Liczne warsztaty bez końca naprawiały uszkodzone pojazdy i koła. Słowem – nic nowego pod słońcem.

Molestowanie na jarmarku

Od czasów Ludwika XIV na placu de Grève przed ratuszem (dziś placu de l’Hôtel de Ville) w wigilię św. Jana rozpalano ogniska i urządzano pokazy sztucznych ogni. Gromadziło to tłumy gawiedzi oraz niebieskie ptaszki kradnące zegarki, sakiewki i chustki do nosa – niezwykle ozdobne i drogie, mające w tamtej epoce status smartfonu. Czeladnicy jubilerscy i zegarmistrzowscy o fatalnej reputacji gromadzili się w celu „uprawiania brutalnych praktyk libertyńskich”. Formowali oni koła i zagarniali co ładniejsze dziewczęta wpatrzone w sztuczne ognie. Czeladnicy kładli je sobie na ramionach i brutalnie molestowali, a nawet gwałcili. Wybuchy petard i wrzaski młodych nicponi oraz łobuzów zagłuszały okrzyki ofiar.

Paryż na obrazie Giuseppe Canella, 1832 r.

Podobne bezeceństwa działy się w trakcie Jarmarku św. Wawrzyńca, przy Bramie św. Marcina, na dziedzińcu bractwa św. Łazarza. Parada zaczynała się od wrzasków i tumultów. Ton nadawali młodzi rzemieślnicy i wyrostki, które uciekły rodzicom. Zarówno na tym jarmarku, jak i na Jarmarku św. Germana robiono dziewczętom „paskudne kawały”. Patrzącym na występy aktorów i sztukmistrzów pannom gwałtownie wpychano ręce pod spódnice (w tamtej epoce kobiety nosiły wiele halek i spódnic, ale majtek nie nosiły, bo wymyślono je na początku XIX w., a rozpowszechniły się dopiero po I wojnie światowej). Wyjątkowo „wyrafinowanym” żartem prostaków było nagłe wepchnięcie kołka drewnianego między nogi dziewczyny. Kończyło się to często tragicznie, interwencją chirurga i tygodniami „niewstawania z łóżka”. Restif de La Bretonne był świadkiem takiego występku i pomagał nieść ofiarę do domu. Policja zakazała parad jarmarcznych w 1777 r., a w 1784 r. zamknięto teatr jarmarczny Jeana-Baptiste’a Nicoleta, co i tak nie zapobiegało tumultom. Tak więc w sylwestrową noc 2015 r. emigranci muzułmańscy w Kolonii i w innych miastach UE cofnęli Europę do XVIII w.

Paryskie hale targowe były ewenementem na skalę światową. Nawet w środku mroźnej zimy można było tam kupić bukiecik fiołków za dwa ludwiki. Nowalijki były zawsze – ceny wysokie, a nabywcy bogaci. Ich służba wykupywała rankiem większość dostaw warzyw, mięsa i ryb. Potem biedota walczyła o ochłapy. Nagminne też było w Paryżu fałszowanie żywności przez producentów i kupców. I tak do soli dosypywano piasku oraz okruszków chleba. Oliwę mieszano z olejem makowym (nie zmieniał koloru ani smaku), mleko rozcieńczano wodą, a potem zabielano mąką, skrobią, kredą lub gipsem. Najbardziej powszechne i bezczelne było fałszowanie wina – było siedem podstawowych sposobów, ale kolor winu nadawano nawet chemicznymi barwnikami albo mięsem. Cierpkość potrafiono usuwać potasem albo mieszankami z ołowiem. W grę wchodziły ogromne zyski – w Paryżu wypijano rocznie 450 tys. beczek wina. Dopiero w 1787 r. wydano pierwsze prawo królewskie uznające fałszowanie win za potencjalne trucicielstwo zagrożone galerami.

Szpicle i ladacznice

Policja podlegała merowi Paryża i miała swojego komisarza policji. Nosiła urzędowe fraki, ale jej tajniaków stanowili cywilni agenci. W ostatnich dekadach rządów Burbonów wykryto pierwsze przypadki działań fałszywych policjantów „przebierańców”. Wymuszali oni łapówki od kleryków odwiedzających prostytutki – „gamratki”. Policja zatrudniała też „gębaczy”, którzy chodzili po mieście i głośno wychwalali rząd lub poszczególnych ministrów albo ich dekrety! Szpicli – „plemię podłe i nikczemne” – był cały legion, bo to praca łatwa i niefizyczna. „Gdzie tylko dwaj obywatele szepcą sobie coś na ucho, zaraz zjawia się trzeci i krąży w koło, by usłyszeć, co mówią”.

Było już wówczas w Paryżu ponad 600 kawiarni, tysiące szynków, hale i bale publiczne. Tajniak zmieniał strój i uczesanie jak wytrawny aktor. Bywał wszędzie i niekiedy prowokował do politycznych deklaracji. Policja wymuszała też haracze, głównie od prostytutek i właścicieli domów schadzek. Robiono obławy i w specjalnych karetkach policyjnych, „plugawych” pojazdach, transportowano „kobiety publiczne” (co miesiąc 300–400 ofiar) do więzień, gdzie bogate wykupywały się, a biedne szły do policyjnych przytułków – Bicêtre – i szpitali, które były gorsze od galer. Ladacznic było w Paryżu ponad 30 tys. i 10 tys. utrzymanek. Spora cześć z nich była informatorkami policji.

Czytaj też:
Kłamstwo „Imienia Róży”. Jak sfałszowano historię inkwizycji

Policja miała zwyczaj ukrywania wszelkich większych zbrodni mogących siać trwogę publiczną. Nie podawano też do wiadomości 150 przypadków samobójstw rocznie, których ofiary policja pozwalała w tajemnicy grzebać. Wcześniej ich ciała wieszano publicznie głowami w dół albo włóczono na bronie po ulicach. „Co mówią żaby? –pytali komisarza policji dwór, król i ministrowie. „Żabami” nazywano lud paryski. Komisarz opowiadał to, co chciał usłyszeć pytający. Dlatego wybuch rewolucji był takim zaskoczeniem dla dworu. Pamiętnikarze z epoki suchej nitki nie zostawiają na „pismakach i szczekaczach” idących między sobą w zawody „kłamliwością i bezwstydem”. Dzienników za ancien régime ukazywało się kilkanaście: od Mercure de France” przez „Journale de Paris” do „Głosu Dwóch Mostów” i ulotnych pism satyrycznych zwanych canards („kaczka” – stąd określenie dla nieprawdziwych wiadomości: „kaczka dziennikarska”). Od 1788 r. znacznie złagodzono cenzurę. Gazety miały dodatki nadzwyczajne, reklamy, recenzje, kroniki sądowe. W Paryżu z pisania usiłowało utrzymywać się od 200 do 300 dziennikarzy i nie było tygodnia, by któryś nie został obity. „Wzięty” pisarz epoki Louis-Sébastian Mercier doradzał: „Nigdy nie trzeba odpowiadać gazeciarzom”.I wyrokował: „Byle kto zostaje dziennikarzem”. Po upadku Burbonów do dziennikarstwa wdarła się polityka. Mieliśmy pierwsze polityczne zabójstwo – Jeana-Paula Marata, pierwsze rozbijanie redakcji i drukarni, a pierwsi dziennikarze szli na szafot. Zaczynano z rozrzewnieniem wspominać stare dobre czasy Ludwika XVI.

Islamista i Murzynek

Niezwykle popularny i wiarygodny pisarz Nicolas Edme Restif de La Bretonne (1734–1806) przedstawił relację z nadsekwańskiej przystani zbudowanej naprzeciw Bramy św. Bernarda. Oczekiwał tam na przybycie statku pasażerskiego „Gouvernailleur”. Przytoczył też świadectwo kapitana tegoż statku kursującego po Sekwanie, zamieszczone w 1788 r. na łamach „Journal de Paris”. O tragedii mówił cały Paryż. Otóż w Auxerre na statek wsiadł Algierczyk, z którego stroju zaczęło się wyśmiewać dwu żołnierzy, a wieczorem inni mężczyźni pozwolili sobie na żarty z Mahometa. I oto „nieszczęsny fanatyk postanowił umrzeć śmiercią męczennika”. Zgasił podstępnie jedyną latarnię w wielkiej kajucie i toporem zaczął masakrować pasażerów. Kapitan dzwonem okrętowym wezwał straż wodną. Jednak zanim ta przypłynęła, porąbane zwłoki ofiar zaległy pokład. Zastrzelono fanatyka z pistoletów, a jego zwłoki wyrzucono na pomost w Sens. Restif pisze, że „na własne oczy widzieliśmy tam okropne rzeczy” i ubolewa nad tym, jak słabo są strzeżeni pasażerowie statków na Sekwanie. 227 lat później w tymże Paryżu żarty z Mahometa spowodowały podobną masakrę.

Arystokratki i mieszczki po modzie na miniaturowe pieski, papugi, koty angory ok. 1770 r. oszalały na tle Murzyniątek – hebanowych chłopców z Afryki. Wystrojeni w złote liberie, z piórami i turbanami, nosili oni za swoimi właścicielkami wachlarze, parasole, podtrzymywali tyczkami rusztowania fryzur (fryzury osiągały ponad metr wysokości) oraz szkatuły z podręczną biżuterią, by damy mogły pokazać publicznie, ile mają precjozów i zmieniać je jako za ciężkie lub nieodpowiednie do oświetlenia. Najbardziej znanym i rozpieszczonym oraz portretowanym Murzyniątkiem była maskotka samej hrabiny du Barry. Po wybuchu rewolucji Murzynek był pierwszym, który rzucił się do grabienia majątku swojej pani (wiedział najlepiej, gdzie szukać biżuterii). A na procesie madame publicznie oskarżał ją i szkalował, by asystować przy jej ścięciu. Tak to moda na maskotki zapoczątkowała „wielokulturowość” w Paryżu.

14 lipca 1789 r. pisarz Restif de La Bretonne wstał późno i ok. wpół do czwartej wyszedł na spacer. Przy moście Notre-Dame wpadł wprost na rozszalały tłum niosący dwie ucięte głowy nabite na piki. Jak poinformował go rzeźnik, były to głowy gubernatora Bastylii de Launeya i mera Paryża (a naprawdę jednego z oficerów). Chwilę później na latarni powieszono żołnierzy inwalidów służących w Bastylii. Tak Wolność, Równość i Braterstwo spotkały pisarza na paryskiej ulicy, a on się do nich przyłączył.

Artykuł został opublikowany w 4/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.

Autor: Remigiusz Włast-Matuszak