Wróżenie z sondaży
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Wróżenie z sondaży

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Do wyborów trzy tygodnie, a przedwyborcze sondaże można sobie o przysłowiowy kant upy potłuc. Prędzej co mądrego dowie się człowiek z horoskopów. W jednym sondażu PiS wygrywa z PO o kilka procent, w drugim o kilkanaście – tu przynajmniej rozbieżności między badaniami dotyczą tylko rozmiarów manta, jakie zapowiadają one partii rządzącej. Niżej w tabeli panuje już kompletna dowolność. Wedle jednego ośrodka do Sejmu wejdą tylko trzy partie, wedle innego sześć, w jednym sondażu Kukiz ma 9 proc. a Korwin tkwi głęboko pod progiem, w drugim odwrotnie, Zlew albo nie wchodzi, albo wyrasta na poważną, trzecią siłę, i tak dalej; jaja, a nie żadne tam badania opinii publicznej.

Mniej więcej wiadomo, jakie są przyczyny tego stanu rzeczy. Część mediów i opłacanych przez nie sondażowni chce za wszelką cenę podpompować PO albo Petru (widać tu zresztą wyraźny spór na topniejącej krze – „Wyborcza” zwalcza Petru apelując, że głos oddany na „Nowoczesną” to głos na dyktaturę Kaczyńskiego, a TVN popiera go jako „element socjalnie bliski” i ostatnią nadzieję zablokowania PiS-u), część odwala tanią chałturę, poza tym prości Polacy odpłacają władzy – jako przedstawicieli której postrzegają ankieterów – pięknym za nadobne. To znaczy, kłamią jej tak samo, jak ona im. Zemsta dokonana za pomocą wyborczej kartki będzie przecież bardziej bolesna, gdy się ją do ostatniej chwili zachowa w tajemnicy.
Nie chcę się jednak rozpisywać o przyczynach totalnej kompromitacji instytucji badania opinii publicznej, bo o tym by można długo, ale odgarnąwszy wszystkie te bzdety na bok (jeśli nawet któryś z sondaży akurat bzdetem nie jest, to i tak w masie bzdetów nie wiadomo który to) oprę się na własnej intuicji.

Tak, tak – znam ten kawał o studencie i intuicji, wiem, że to ryzykowne, ale, jako się rzekło, nic innego, na czym by przedwyborcze przewidywania można było oprzeć, nie ma.

Otóż intuicja, a trochę też doświadczenie zdobyte przez ćwierć wieku komentowania polityki, mówi mi, że obóz władzy zaorał się kompletnie – kampania i samej PO, i jej potencjalnych koalicjantów jest po prostu samobójcza.

Nie chodzi o drobne, czy nawet grube błędy wynikające z politycznej i pijarowskiej niezdarności: nieumiejętne, przesadzone, a przez to groteskowe ocieplanie wizerunku premier, idiotyczne pomysły w rodzaju „wyjazdowych posiedzeń rządu”, wypuszczanie do mediów ze strony władzy ludzi plotących zupełnie nieodpowiedzialnie co im ślina na język przyniesie – przykładem spektakularne wrzucenie do mediów arcyniewygodnego dla rządu tematu drożdżówek. Takie rzeczy wyborcy są w stanie wybaczać, choć oczywiście, gdy kompromitacja goni kompromitację i nie ma dnia bez kolejnego ośmieszenia się władzy czy okazania przez nią niekompetencji w końcu zostaje przekroczona masa krytyczna.

Ale podstawową przyczyna nadchodzącej klęski obozu magdalenkowego będzie generalny błąd strategiczny. Błąd zresztą popełniany często, skoro doczekał się ujęcia go w popularnym porzekadle o generałach, którzy próbują wygrywać poprzednie wojny, zamiast tę obecną.

Ten sam błąd popełnił przed ośmiu lat PiS. Gdy nastroje społeczne się zmieniły i emocją dominującą w społeczeństwie stało się oczekiwanie poprawy, spokoju, radosnego konsumowania z dawna upragnionego i obiecanego dobrobytu, PiS powtarzał kampanię z czasów wkurzenia aferą Rywina, obiecującą rozliczanie i oczyszczanie oraz straszącą „mordą ty moją”. Taktownie nie przypomnę, że położył wtedy kampanię PiS ten sam geniusz, na którego teraz postawiła PO, nie odróżniający marketingu politycznego od internetowego trollowania i nie rozumiejący po prostu, że sztuka komunikacji społecznej nie sprowadza się do wymyślania zjadliwości w rodzaju „Tusk odwrotnie niż Midas czego się dotknie to zamienia w g…” albo „Duda miał być prezydentem całego narodu, a jest prezydentem sterowanym na pilota”. Mówiąc nawiasem, tępawa podopieczna naszego geniusza powtórzyła ten greps w wersji „miał być prezydentem wszystkich narodów”, niczym w którymś ze starych kawałów o tym, jak kobiety opowiadają kawały. Czasem nawet o „Misiu” Kamińskim – bo wszyscy wiedzą, że to o nim mowa – myśli człowiek ze współczuciem.

Otóż – kampania PO, ale także Petru i Zlewu, bazuje na zasadniczym założeniu, że ludzie boją się rządów Kaczyńskiego.

To jest właśnie założenie nieaktualne, z poprzednich wojen. Kiedyś się bali. Teraz może i też, i wielu nadal go nie lubi – tak jak w 2007 nie było przecież, że korupcja i szemrane układy między władzą a biznesem przestały wszystkim przeszkadzać czy w ogóle o nich zapomniano. Ale nie były już wtedy emocją dominującą.

Tak i teraz nie jest nią strach przed Kaczyńskim. Dlatego, że strach przed Kaczyńskim był tylko funkcją emocji podstawowej, jaką stanowiła chęć wzmożenia konsumpcji, wytarzania się w płynących z Brukseli euro, nażarcia, zaznania raju. PiS, ze swą zgrzytliwą retoryką polskich interesów, rozliczeń, szukania prawdy o Smoleńsku, postrzegany był jako zagrożenie dla perspektywy tego radosnego nurzania się w Europie i jej zapomogach. Dlatego się go Polactwo bało, i dlatego nie przeszkadzało mu, że PO to banda nieudaczników i złodziei a Tusk – drobny cwaniaczek.

Dziś natomiast dominującą emocją stała się potrzeba zmiany. A nawet: Zmiany. „Ludzie”, ujmując to kolokwialnie, po prostu mają dość – nie trzeba tego rozbierać na szczegóły, zresztą przeciętny Polak sam sobie tego na szczegóły nie rozbiera. Po prostu chce, żeby coś się zmieniło.

PO i PSL przeoczyły ten fakt tak samo, jak PiS w 2007 przeoczył, że nad resentymentami wyborców zaczynają brać górę ich aspiracje. W związku z tym, „w temacie zmiany” władza nie ma do zaproponowania nic, poza obrażającymi inteligencję nawet przeciętnego kretyna obiecankami, że jak pozostanie przy korycie, to wysypie na każdego wór pieniędzy i da wszystko, czego obiecywanie przez PiS wyszydzała dowodząc, że nie ma pieniędzy.

Czy PO mogła te wybory wygrać? Mogła, gdyby urządziła, choćby najbardziej lipną, „odnowę”, odcięła się od „błędów i wypaczeń” przeszłości, pokazała „nowe twarze” – nie było wiele trzeba, gotowość Polactwa by raz jeszcze dać się nabrać „Europejczykom” naprawdę była duża. Ale PSL idzie na wybory z Burym, a PO z Kopacz wiszącą na telefonie do Tuska.

PSL to sprawa osobna, o przyszłości tego kartelu patologii zadecyduje nie tyle jego kampania wyborcza (na wsi potrzeba Zmiany tez jest duża), co zdolność opozycji dopilnowania, czy może przestraszenia perspektywą konsekwencji wykrytych nadużyć tych komisji wyborczych, które dotąd, korzystając z dużej odległości od miast, notorycznie i bezkarnie urządzały cuda nad urną. Natomiast PO stawiając na straszenie PiS-em zabrnęła po prostu w ślepy zaułek.

Zabrnęła w przekonaniu, że musi „zmobilizować swój elektorat”, a mobilizować go może tylko przez kampanię negatywną. Tymczasem kto ma się władzy PiS bać ponad wszelki rozsądek, ten się boi, i atakując Kaczyńskiego przy każdej możliwej i niemożliwej okazji niczego PO u swych „żelaźniaków” nie zyskuje, za to w oczach reszty społeczeństwa pokazuje tylko, że do niczego lepszego, pozytywnego, nie jest zdolna. Błędem najgrubszym było tutaj skupienie całej furii na nowo wybranym prezydencie, który akurat korzysta z efektu nowości. Atakując go PO daje sygnał, że jeśli utrzyma się u władzy, to zafunduje Polsce pięć lat kolejnej „wojny na górze” – a tego Polactwo nie lubi i nie chce – a czyniąc osią tych ataków oskarżenie, że prezydent pozostaje zbyt blisko z PiS, podciąga popularność PiS jako partii do przekraczającej 50 proc. popularności prezydenta.

W wypadku PO nie jest to jeszcze droga do katastrofy, bo elektoratu żywotnie zainteresowanego utrzymaniem dominacji dotychczasowego układu jest wciąż dość na silną opozycję. Natomiast błędem, który moim zdaniem rozstrzyga o miażdżącym zwycięstwie PiS za trzy tygodnie, jest obranie kursu antypisowskiego także przez mniejsze partie. Szczególnie przez Zlew i Petru. Te dwie siły – nominalnie odwołujące się do zupełnie odmiennych elektoratów, bo przecież Zjednoczona Lewica niby jest lewicą, a „Nowoczesna” Petru partią liberalną i prorynkową – wzięły się za łby, pokazując wszem i wobec, że o nic innego im nie chodzi, tylko o to, która z nich zostanie antypisowską przystawką PO, bo tyle  w praktyce znaczy „nasz dobry wynik zablokuje PiS drogę do władzy”.

Deklarując z góry, że widzą się tylko w roli takiej przystawki, zadeklarowały się więc obie jako partie kontynuacji, a nie oczekiwanej przez większość Zmiany. W tej sytuacji głos na Millera-Palikota czy Petru jest głosem zmarnowanym. Jeśli ktoś ponad wszystko boi się PiS, lepszym, bo większym anty-pisem będzie dla niego PO, a jeśli bardziej niż się boi, chce, żeby coś się zmieniło, to Zlew i Petru niczego mu w tej kwestii nie oferują, przeciwnie, chcą przedłużyć żywot układu obecnego. Wywodzenie, że ten sam procent głosów skupiony na PO da mniej antypisowskich mandatów niż gdy do Sejmu wejdą i mniejsze antypisowskie partie jest dla przeciętnego wyborcy zdecydowanie zbyt skomplikowane.

W mniejszym stopniu dotyka ten syndrom Kukiza i Korwina głoszących, że „PiS-PO jedno zło”. Nie mam wrażenia, by przebili się oni poza dość niszowy elektorat protestu, który mógł odegrać znaczącą rolę zjednoczony, ale został przez nich podzielony, z przesłaniem, że mogą być lepszą zmianą niż PiS. Korwin, jak to Korwin, ma tak mocno urobiony wizerunek, że niewiele się z tym da zrobić, i nie jest to wizerunek silnego przywódcy, tylko raczej szydercy w typie złośliwych dziadków z „Muppet Show”, a Kukiz kompletnie się w oczach elektoratu rozjechał, na jednej liście wystawiając Kornela Morawieckiego, narodowców, wolnościowców niegdyś wspierających Korwina oraz hardkorowego palikociarza Liroya.

Mówiąc krótko – na oczekiwanie Zmiany jedyną odpowiedzią jest zmiana oferowana przez Kaczyńskiego, Dudę i Szydło. Nawet, jeśli z różnych względów nie budzą oni u Polactwa entuzjazmu (a Duda budzi) to innej liczącej się oferty nie widać. Część dawnych wyborców PO zostanie w domu, część nie przemoże się by zagłosować na premier bujającą się na placu zabaw i prezydenta – szabrownika mebli, ale da krzyżyk małym anty-pisom, część zostanie w domu. Ale zdumiewająco wielka część, wbrew całemu straszeniu, przerzuci głos na PiS, mówiąc sobie – trudno, mniejsze zło, niech przewrócą ten cały smród do góry nogami i zobaczymy, co z tego będzie.
Wiem, że część czytelników zaraz złapie się za głowy, po co podpowiadam układowi, jak powinien prowadzić skuteczniejszą niż dotąd kampanię. Spokojnie – proszę sobie przeczytać bajeczkę Lema o Trzech Elektrycerzach, zwłaszcza o tym trzecim, któremu pewien mędrzec zupełnie otwarcie wyjaśnił, co się zaraz z nim stanie, wiedząc, że gamoń i tak nie jest w stanie zatrybić.

Czytaj także