Materiał powstał w ramach cyklu reportaży o współczesnych Niemczech publikowanych przez „rekolektyw Instytutu Goethego”, a "GW" go przedrukowuje. Historia jest zaiste wzruszająca. W materiale pojawia się lekarka, zarazem lesbijka Christine, która zdecydowała się na wspólne dziecko z gejem Giannim. Ze związku urodziła się córeczka – Milla. „Z okien wspólnej kuchni widać drzewa i dachy kamienic” – czytamy w artykule. Autorka nie wyjaśnia, czy rodziny tradycyjne są owego widoku pozbawione. Choć tata Milli ma partnera, rodzice wychowują dziecko wspólnie – kupili mieszkania obok siebie, mają wspólną kuchnię. W ciągu dnia dziewczynka może biegać między obydwoma mieszkaniami, w nocy, gdy śpi, mieszkania są zamykane.
Inną wzruszającą historią jest opowieść Jennifer, heteroseksualnej stewardessy, która bojąc się menopauzy zdecydowała się na dziecko z „poleconym przez znajomych gejem”. Nie są rzecz jasna parą, ale dziecko wychowują wspólnie, córeczka przebywa raz u mamy, raz u taty, który również pracuje jako steward.
Jest wreszcie historia Jochena. Heteroseksualnego mężczyzny, który, jak czytamy w tekście, ma trójkę dzieci z… trzema kobietami. W przypadku pierwszej córeczki było „normalnie” – partnerka mężczyzny zaszła w ciążę. Zdecydowała się urodzić dziecko, ale nie chciała wiązać się na stałe. W efekcie tata wychowuje dziewczynkę sam, a mama ją odwiedza. Ale na tym nie koniec. Jochen uznał, że chce mieć drugie dziecko. I koniecznie na zasadzie „współrodzicielstwa”. Jako mamę wybrał przyjaciółkę Marie, poznaną – gdzieżby indziej – na gender studies we Frankfurcie nad Menem. Jak sam twierdzi, okazało się, że oprócz Marie nie może pominąć Cory – partnerki kobiety. W efekcie dziecko wychowują we trójkę.
„Wszystko omawiamy: ile mamy pieniędzy, ile musimy wydać i jak to podzielić, żeby każdy mógł się dołożyć i jeszcze mu zostało na spokojne życie. Jedna z mam Lynn nie zarabia teraz najlepiej, więc płaci mniej” – gazeta przytacza wypowiedź mężczyzny. Jochen opowiada też, jak w praktyce wygląda podział obowiązków w jego specyficznej „rodzinie”.
„Fritzi spędza u mnie osiem dni, a kolejne sześć ze swoją mamą. Lynn odwrotnie: sześć dni u mnie, osiem u Marie i Cory. Czyli przez sześć dni mam w domu obie dziewczynki, następne dwa dni jestem sam z Fritzi, a na koniec mam sześć dni wolnego od dzieci. Mogę wtedy więcej popracować, wyjść wieczorem, zrobić coś dla siebie. I zatęsknić za córkami” – brzmi wypowiedź mężczyzny.
I stanowi ona chyba najlepsze podsumowanie tego, czym tak naprawdę jest współrodzicielstwo. Tradycyjna rodzina to poświęcenie przez cały czas. Wspólrodzicielstwo – pomijając kwestie moralne – to poświęcanie się „częściowe”, by mieć czas dla siebie. Czy jednak jest to dla dobra dzieci?
Czytaj też:
Katowali dwumiesięczne niemowlę. Grozi im 8 lat więzieniaCzytaj też:
Ratownicy i policja prosili, ludzie nie słuchali. Tłum gapił się na ciało chłopca