Burza w korporacyjnej szklance
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Burza w korporacyjnej szklance

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Kiedy jak kiedy, ale w ten weekend pomysłów i tematów na felieton naprawdę nie brak. I bodaj ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to otwieranie w pamięci małego kuferka opatrzonego etykietą „shit happened” i wywlekanie zeń historii pewnego nieostrożnego „ćwierknięcia” sprzed ponad roku i nagonki, do zmajstrowania której posłużyło ono chłopcom i dziewczynkom od Lisa i Michnika.

I nie czyniłbym tego, gdyby nie pewien tygodnik o chwalebnej przeszłości i żałosnej teraźniejszości, potocznie nazywany „obłudnikiem powszechnym” (etykieta: pismo katolickie, zawartość i aromat identyczne z „Krytyką Polityczną”). Otóż właśnie naskoczył on na Polskie Towarzystwo Psychologiczne, a konkretnie na działający w nim Sąd Koleżeński. A ponieważ jestem mimowolnym sprawcą przykrości, jakie członków wspomnianego sądu spotkały, wypada jednak zabrać głos.

Towarzystwo zostało pryncypialnie potępione za to, że ośmieliło się upomnieć swoją szacowną członkinię, prof. Ewę Woydyłło Osiatyńską, stwierdzając, iż w udzielonym niegdyś wspomnianemu „obłudnikowi” wywiadzie naruszyła (jak głosi sentencja wyrok Sądu Koleżeńskiego) pkt. 2 i 15 Kodeksu Etyczno-zawodowego Psychologa.

Tygodnik usiłuje przedstawić panią profesor jako męczennicę i sugeruje, że powodem upomnienia był fakt, iż zarzuciła mi ona (właściwie, by oddać optykę tygodnika, należy napisać: zdemaskowała) „ekstremalną pogardę wobec kobiet”. Żeby nie tracić czasu na streszczanie obrony, ogólny wydźwięk jest taki: dzielna „psycholożka i terapeutka uzależnień”, przeciwstawiła się faszyście, a zdradliwe PTP wbija jej za to nóż w plecy.

Oczywiście – oczywiście, bo inaczej bym o tym nie pisał – jest to kłamstwo, jak to zresztą stanowi normę we wspomnianym tygodniku, którego rzekoma  „katolickość” polega głównie na propagandowym tępieniu prawicy, straszeniu „brunatną falą” i zniesławianiu księży, którzy zamiast wartości takich jak „tolerancja”, „gender” i „multikulturowość” głoszą polski patriotyzm. 

Było tak (przepraszam tych, którzy historię znają, że ich nudzę, ale to dla logiki wywodu niezbędne): jakie półtora roku temu media tygodniami karmiły się sprawą zakonnika, który rzekomo dopuścił się gwałtu. A w końcu, po paru miesiącach, okazało się, że o żadnym gwałcie mowy nie było. Facet, odbywający zakonny nowicjat, odziedziczył duże pieniądze, kupił sobie motor i skórzane wdzianko i zaczął podwójne życie – regularnie wymykał się z klasztoru i używał. W ramach tego używania poznał raz w hotelowym barze niewiastę szukająca podobnych co on wrażeń, oboje wypili po parę „drinów” i poszli „do numeru”. I na tym historia by się skończyła, jak tysiące podobnych historii zaczynających się i kończących każdego wieczora i poranka jak świat długi i szeroki. Ale bywalczyni hotelowych barów najwyraźniej skojarzyła, że ryćkała się z frajerem mającym dużą kasę i, jako że „na lewiźnie”, łatwym do zaszantażowania, więc oskarżyła go o gwałt. Stąd właśnie cała historia trafiła do gazet, dając im używanie. Dodać należy, że kiedy w sprawę wkroczyła prokuratura, sprytna niewiasta oskarżenie z punktu wycofała, a szargające wiarołomnego zakonnika tabloidy swoim zwyczajem nabrały wody w usta.

Zalinkowałem na twitterze artykuł, z którego wynikało jasno, że jedyną „winą” rzekomego gwałciciela było to, że po pijaku przespał się z kobietą, i opatrzyłem króciutki komentarzem – w zamierzeniu dowcipnym – z którego miało wynikać, że jeśli to jest gwałt, to taki „gwałt” ma na sumieniu prawie każdy mężczyzna, przynajmniej w moim pokoleniu, które seks uprawiało jeszcze z żywą partnerką, a nie z tabletem czy smartfonem,  które zwykło wspomagać się w przełamywaniu barier, jak Pan Bóg przykazał, produktami destylacji i fermentacji, a nie śmierdzącym zielskiem.

Ło Jezu, co to się wtedy działo! Znalazłem się centrum shitstormu i żywiołowego hejtu, zorganizowanego przez życzliwe mi ze zrozumiałych względów środowiska, czarnym charakterem publikacji lewicowych intelektualistek i celebrytek, często przywoływanym argumentem w toczącej się wówczas dyspucie o „konwencji antyprzemocowej”, bodaj czy nie napisano w końcu jakichś listów otwartych do ONZ, NATO i Papieża z żądaniem rezolucji i bulli potępiających mnie jako notorycznego krzywdziciela odurzonych alkoholem kobiet – w każdym razie ku temu szło.

Częścią wspomnianego shit-stormu był wywiad z panią Woydyłło-Osiatyńską, bardzo szanowaną za swój profesjonalny dorobek w dziedzinie terapii uzależnień. Tyle, że nie ograniczyła się ona, jak to dziś sugeruje „obłudnik”, do słów o pogardzie i „maczyzmie”. Aby tym skuteczniej skopać faszystę, w majestacie swej fachowej wiedzy i medycznego dorobku na podstawie 140-znakowego wpisu, umieszczonego w całkowicie sfałszowanym kontekście, zdiagnozowała u mnie pochodzenie z patologicznej rodziny, nieudane życie seksualne i inne zaburzenia.

Nie taję, wkurzyło mnie to, choćby ze względu na moich śp. rodziców, o których pani profesor wie jeszcze mniej niż o mnie, a mnie przecież w życiu na oczy nie widziała – napisałem więc list do PTP z pytaniem, jak taka „psychoterapia” na łamach mieści się w etyce zawodu, nad którym towarzystwo winno czuwać, i czy używanie psychologów do publicznego poniżania różnych „wrogów klasowych” będzie już teraz stałym elementem medialnych hejtów. W ten sposób rzecz trafiła do wspomnianego Sądu Koleżeńskiego i ostatecznie zaowocowała cytowaną już sentencją. Uznałem, że otrzymałem należna mi satysfakcję, ale uznałem też, co zapewne było naiwne i irracjonalne, że pani profesor może nie jest taką nawiedzoną i zacietrzewioną lewaczką, na jaką wyszła, że może jako osobę leciwą po prostu ją cwaniacy z „obłudnika” do tego niegodziwego ataku na mnie podpuścili; że wreszcie ona też, jak każdy normalny człowiek, ma na strychu pamięci swój kuferek „shit happened” na tę sprawę – słowem, że wracać do tego nie ma po co. Poinformowałem PTP, że otrzymałem pismo, schowałem je do szuflady i szlus.

Jak dowodzi kreowanie się przez panią profesor na męczennicę w „obłudniku”, pomyliłem się. W związku z czym czuję się w prawie (zgodnie z kodeksami dysponowanie otrzymaną korespondencją jest przywilejem adresata) upublicznić fragment otrzymanego pocztą orzeczenia Sądu. Myślę, że wynagrodzi on nudę czytelnikowi, który przebrnął przez dotychczasowe 5 tysięcy znaków.  

5. Sąd nie może przejść obojętnie obok zjawiska, z którym po raz pierwszy spotkał się po raz pierwszy w trakcie sześciu już lat pełnienia funkcji, bezprecedensowego psychologicznego nacisku jaki był na niego wywierany: telefon do sędzi sprawozdawcy, list elektroniczny do Zarządu Głównego, nieformalne rozmowy telefoniczne z przewodniczącą, obecność na sali wybitnego prawnika prof. Wyrzykowskiego, pouczanie Sądu po zakończeniu posiedzenia przez prof. Osiatyńskiego w sposób uniemożliwiający grzeczne wyproszenie go z sali. Sąd Koleżeński PTP składa się z psychologów a nie prawników. Sąd stara się wykonywać swoje zadania rzetelnie i uczciwie i nie uchylając się przed odpowiedzialnością za popełniane błędy. Sąd traktuje wszystkie strony stające przed Sądem równo, niezależnie od tego czy są to osoby o znanych nazwiskach czy też anonimowi psychologowie. Sąd stara się także równoważyć ochronę dobra konkretnego psychologa z dobrem etosu zawodu.


Wybitny prawnik prof. Wyrzykowski występuje także w materiale tygodnika, być może to on – a być może jednak sama pani profesor – był jego inspiratorem. Co charakterystyczne, używa on wyłącznie argumentów proceduralnych, twierdząc, że sprawa nie powinna być w PTP rozstrzygana, bo nie powiadomiono zainteresowanej odpowiednio szybko. 

Proszę jednak wczytać się w cytowane słowa. Widać z nich, jaki kij w mrowisko musiałem wrazić swoją prośbą o interwencję PTP. Jakiś faszysta ośmiela się podnosić rękę na samą czcigodną nestorkę, żonę drugiego czcigodnego, a jeszcze przyjaciółkę trzeciego! I jacyś zaledwie doktorzy, nawet nie habilitowani, ośmielają się list faszysty potraktować poważnie, szermując głupim argumentem, że nie o faszystę tu chodzi, ale o meritum sprawy, etykę zawodową i społeczny wizerunek psychologa-terapeuty. Nieważne, że upomnienie sądu koleżeńskiego to może nie jakaś straszliwa represja; chodzi o zaburzenie hierarchii i zasady jedynej słuszności, na której się ten światek opiera. Hańba, skandal, salonie, obłudniku powszechny, ratuj!

Myślę, że ten obrazem pokazuje dwie rzeczy. Starą i nową. Stary – światek przeróżnych elitarnych środowisk III RP z ich hierarchami przysłowiowego stada pawianów, zacietrzewioną nienawiścią do „prawicowych oszołomów”, pisowców i faszystów, i oburzeniem, że ktoś może uświęconą, salonową hierarchię zaburzać. I nową – to, że jednak ten światek się kruszy i wrzaski jego liderów nie są w stanie temu zapobiec.

Na zakończenie dwie informacje. Pierwsza: żadnej z pań stanowiących skład  Sądu Koleżeńskiego PTP pierwszej instancji osobiście nie znam i nie wiem nawet, jak oceniają one moją osobę i działalność publiczną. Druga: od wyroku tegoż Sądu Koleżeńskiego przysługuje pani prof. Ewie Woydyłło – Osiatyńskiej prawo odwołania. 

Czytaj także