Wrzesień z własną pomocą?

Wrzesień z własną pomocą?

Dodano: 
Lotnictwo Aviation International nr 17/1993
Lotnictwo Aviation International nr 17/1993 Źródło: Lotnictwo Aviation International nr 17/1993
Tomasz Kaźmierowski || Na początku września Dziennik.pl opublikował „okolicznościowy” artykuł Andrzeja Krajewskiego zatytułowany „Klęska wrześniowa z własną pomocą”, w którym ten doświadczony publicysta postanowił „odbrązowić” rząd i generalicję II RP. Autor skoncentrował się w nim na krytyce polityki „sanatorów” w kwestiach zbrojeń (COP) i wojskowości.

Artykuł „Klęska wrześniowa z własną pomocą”przywołuje jakoby utarte slogany o tym, iż „za błyskawiczne rozbicie polskich armii we wrześniu 1939 r. odpowiadają: Francuzi i Anglicy, bo nas zdradzili, Sowieci, ponieważ wbili nóż w plecy (…), Niemcy posiadający olbrzymią przewagę w liczbie czołgów i samolotów (…) i pogoda, bo cały wrzesień nie padał deszcz (czołgi nie grzęzły w gruntowych drogach, Luftwaffe hulało)”. Od razu ocenia, że to wygodne wytłumaczenie, „a przecież warto się zastanowić, czemu już 8 września dywizje pancerne Wehrmachtu dotarły do przedmieść Warszawy, a większość polskich armii została wcześniej rozbita”.

Dalej autor Dziennika – tu akurat słusznie – rozprawia się z mitem o słabym uzbrojeniu WP w 1939 r., jednak natychmiast przechodzi do clou artykułu: tezy o szkodliwości decyzji o wybudowaniu Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP) dla potencjału militarnego II RP.

„To, że wojna zbliża się wielkimi krokami było dla ludzi rządzących II RP jasne już trzy lata przed jej wybuchem” – pisze A. Krajewski. Nie zauważa, a może nie uznał za istotne by dotrzeć do dostępnych przecież źródeł, iż zarówno Sztab Główny, jak i czołowi politycy (Rydz, Beck, Sosnkowski, Stachiewicz, Kasprzycki, Kutrzeba, a w swoim czasie i Sławek) mieli tego pełną świadomość, i to wcześniej. Wtedy jednak absolutnie nie było wiadomo, gdzie ta wojna się rozpocznie, za to dla zaufanych Piłsudskiego nie ulegało wątpliwości, iż mają zrobić wszystko, by Polska wchodziła do wojny jak najpóźniej. Taką też politykę prowadził – przy wszystkich jej niedostatkach - Beck niemal do kryzysu monachijskiego. Co więcej, polski wywiad śledził – nawet skuteczniej od Francuzów – niemieckiej zbrojenia. Podobnie jak samo OKH (niemiecki Sztab Generalny) oceniał, iż Niemcy osiągną gotowość około 1942-1943 roku! Nie tylko polski rząd, ale także politycy wychowani w najbardziej profesjonalnych szkołach dyplomacji (a i wywiadu) Europy XIX i XX wieku, jak Chamberlain, Eden, Halifax, Hore-Belisha, Reynaud, Daladier, Bonnet czy Delbos nie mieli dość wiedzy i orientacji w sprawach niemieckich po 1933 roku, by przewidzieć wybuch wojny już w 1939 roku. Zresztą, przecież i III Rzesza zrobiła wówczas wszystko, by inwazję Polski „izolować”, tak by z wojną w pełnej skali jeszcze poczekać.

W wyniku tak powierzchownej argumentacji („wiadomo było trzy lata przed wybuchem”) A. Krajewski dochodzi do wniosku o strategicznej bezsensowności wieloletniego programu inwestycyjnego, którego rdzeniem był COP.

Dlatego też wynegocjowaną w trudzie wielką pożyczkę od Francji (2 mld franków tj. ok. 800 mln zł) rząd winien przeznaczyć nie na COP, a na zakupy uzbrojenia, podsumowuje publicysta Dziennika. Zamiast tego, jak to określa „ulubieniec Mościckiego Kwiatkowski wkracza, aby za zgromadzony kapitał zbudować 21 fabryk zbrojeniowych”, które – rwie włosy z głowy A. Krajewski – osiągnąć miały pełne moce produkcyjne dopiero w połowie 1940 r. Zamiast tego, oburza się, „można by teoretycznie wyekwipować np. 6 dywizji pancernych”, wykazując tym ostatnim stwierdzeniem elementarny już brak orientacji w realiach ówczesnej wojskowości. Były one zaś takie, że nie tylko owe sześć dywizji nie miałoby – bez COP właśnie – skąd brać części zamiennych, ogumienia i paliw, ale w ówczesnej Polsce nie udałoby się znaleźć – a tym bardziej w tak krótkim czasie wyszkolić – wystarczającej liczby kierowców i mechaników (których zabrakło nawet dla dwóch maleńkich brygad motorowych – 10 BK i WBP-M). Nie wchodzę już w takie szczegóły jak przeszkolenie takich dywizji (nikt nie miał takiej wiedzy, także Francuzi, o czym dobitnie się przekonali wiosną ’40) czy stworzenie funkcjonalnego zaplecza sprzętowo-remontowego wsparcia wojsk zmotoryzowanych na polu walki, z czym sami Niemcy poradzili sobie dopiero w latach 1940-41 (Wojsko Polskie wyłączyło na długi czas z walki około 1/4 niemieckich czołgów, a polskie czołgi lekkie, 7TP, choć dobrze radziły sobie z przeciwnikiem, to właśnie z powodu braku zaplecza ewakuacyjno-remontowego, przestały po pierwszym tygodniu wojny odgrywać jakąkolwiek rolę).

Zakupy nowoczesnego uzbrojenia, których zdaniem A.Krajewskiego winien za pożyczone francuskie i własne środki dokonać rząd, były, zresztą, niemożliwe. Francuzi gotowi byli sprzedać tylko niewielką ilość swoich najgorszych czołgów, lekkich Renault R-35, powolnych, niemożebnie paliwożernych, z zupełnie przestarzałą, krótkolufową armatą. Nowoczesnych, średnich Somua S-35, samochodów pancernych i artylerii przeciwlotniczej sprzedawać w ogóle nie chcieli. Podobnie było w wypadku myśliwców. Brytyjczycy nie mogli nic zaoferować; sami zabiegali o kupno dobrych czołgów czechosłowackich, które ostatecznie jednak zwiększyły w latach 1939-1940 siłę Panzerwaffe o ¼. Broń przeciwpancerną, artylerię polową i karabiny maszynowe polskie fabryki produkowały co najmniej porównywalnej jakości ze sprzętem francuskim, a przy tym taniej i na miejscu.

Przewidując wybuch wojny na początku lat 40-ych triumwirat Rydz-Mościcki-Beck, z istotnym udziałem Kwiatkowskiego, Kosieradzkiego i kilku wysokich oficerów GISZ, zdecydował o skoncentrowaniu kluczowych fabryk w tzw. trójkącie bezpieczeństwa na południu Polski, w widłach Wisły i Sanu, i przeznaczył na ten cel potężny jak na możliwości II RP kapitał 2,5 miliarda złotych.

Inwestycje w COP nie były przypadkową decyzją, a zmodyfikowaną kontynuacją planów władz wojskowych dotyczących „rejonu bezpieczeństwa”, dyskutowanych i analizowanych od roku 1922. Prace w COP realizowano przy tym stosunkowo sprawnie (warto porównać je ze znacznie niższym tempem rozwoju przemysłu zbrojeniowego Włoch, Holandii, a nawet Belgii z tamtego okresu).

W 1939 r. działało już kilkanaście fabryk, na nieco ponad dwadzieścia planowanych, strategicznie ważnych zakładów.

Do wybuchu wojny znacznie zwiększono produkcję podstawowych karabinów wz. 98a, rozpoczęto produkcję haubic 100 mm, silników (PZL Rzeszów), opon (Dębica), obrabiarek do produkcji zbrojeniowej (Radom, Starachowice, Sanok), amunicji (Kraśnik, Jawidz, Dęba), otwarto PZL w Mielcu (montowano w nich bombowce PZL.37 „Łoś”) i znacznie zwiększono moce produkcyjne Fabryki Broni w Radomiu. Zarzuty podniesione w artykule Dziennika, nie dość, że oparte na wybiórczo i powierzchownie dobranych przesłankach, uderzają wprost swoją ahistorycznością.

Tyle o COP. Zarzuty A. Krajewskiego wobec polityki i poszczególnych decyzji dowództwa WP są jeszcze cięższe, bo sugerują nie tylko popełnienie takich czy innych strategicznych błędów, ale i głupotę, a nawet deprawację.

Jeśli można jeszcze uznać, iż publicysta "Dziennika" zasadnie podkreśla pewne braki w Planie „Zachód” w porównaniu z dłużej przygotowywanym planem obrony przed inwazją ze wschodu, to nie sposób przyjąć jego ciężkiej, a przy tym zupełnie powierzchownej krytyki dowództwa. Daje przykład „afery z myśliwcami”, zarzucając dowództwu lotnictwa i Ministerstwu Spraw Wojskowych, iż „zmusiło pilotów do walki na przestarzałych P-11. Narzeka na opóźniające się projekty własnego, nowoczesnego myśliwca (w przeciwieństwie do projektów bombowców i samolotów wielozadaniowych niezbyt efektywnie rozwijane przez same biura konstrukcyjne, o braku silnika o wysokiej mocy nie wspominając) i krytykuje podjętą właśnie w związku z tymi opóźnieniami „paniczną” decyzję zakupu latem 1939 r. 120 stosunkowo nowoczesnych myśliwców Morane-Saulnier MS.406 z Francji, zarzucając jej niewczesność („pech chciał, że wojna wybuchła przed ich dostarczeniem”). Krytyka ta zupełnie pozbawiona jest refleksji i zrozumienia sytuacji polskiej i międzynarodowej końca lat 30-ych. Autor nie zauważa absolutnie podstawowego problemu braku podaży nowoczesnych myśliwców najdalej od początku 1938 roku, gdy zachodnie potęgi, jedyni obok Sowietów i Niemiec producenci takich maszyn, uruchomiły programy rozwoju oraz modernizacji własnych sił zbrojnych i kupowały sobie czas (Czechosłowacją, Polską) na dozbrojenie, oczywiście w pierwszym rzędzie rozwijając możliwości własnych sektorów produkcji wojennej. Dokonany zatem zakup Morane’ów od Francuzów i Hurricane’ów od Brytyjczyków należałoby uznać za sukces w takiej sytuacji, tyle że ci sami alianci wciągali RP do konfrontacji z III Rzeszą w pierwszej kolejności, by zyskać czas na własne dozbrojenie i poszerzenie koalicji.

Generalicji wojsk lądowych A. Krajewski zarzuca wprost deprawację. Utyskuje na eliminowanie najzdolniejszych oficerów (skąd zatem wzięli się potem przerastający gros brytyjskich, kanadyjskich i amerykańskich kolegów generałowie Maczek, Sosabowski, Sulik, Rakowski, Kopański, Duch, czy – przy pewnych kontrowersjach – Anders?) i promowanie legionowych weteranów, „bez oglądania się na ich umiejętności (...), gdyż o awansie decydowały znajomości i powiązania towarzyskie”. Autor zdaje się zapominać, iż gros legionowych oficerów, z Kutrzebą (acz późny legun, to przecież przeszedł przez PKL i był szefem sztabu 1 Dywizji Piechoty Legionów, a przez kilkanaście lat członkiem wąskiej grupy wpływowych legionowych generałów, we wrześniu dowódcą Armii „Poznań”), Piskorem (Front Środkowy), Knollem-Kownackim i Lityńskim (obaj Armia „Poznań”), Przyjałkowskim (GO i 15 Dywizja Piechoty), Kleebergiem (GO „Polesie”), Jagmin-Sadowskim (GO „Śląsk”), Kowalskim (1 Dywizja Piechoty Legionów), Kalabińskim (55 DP), Duchem (39 DP), Abrahamem (Wielkopolska Brygada Kawalerii, GOKaw; praktycznie legun, gdyż z lwowskiego PKW, potem BBWR), Maczkiem (10 Brygada Kawalerii, środowisko Zw. Strzeleckiego), Grzmotem-Skotnickim (Pomorska Brygada Kawalerii), Strzeleckim (Podolska BK), czy wreszcie wspomnianym Sosabowskim, pokazało i dobre wyszkolenie, i odporność psychiczną.

A. Krajewski popełnia przy tym błędy, gdyż podając przykłady blamażu legunów obok Biernackiego stawia Rómmla – oficera służby rosyjskiej.

Nie potrafi lub nie chce poddać głębszej refleksji kwestii jakości kadry dowódczej. Bez wątpienia, szczególnie po śmierci Piłsudskiego, doszło do pewnej liczby nietrafnych i krzywdzących decyzji kadrowych, jednak miały one znaczenie marginalne w porównaniu z problemem zasadniczym. Tym problemem, a raczej ogromnym wyzwaniem, była konieczność stworzenia począwszy od 1919 roku polskiej szkoły wojennej i sztabu generalnego, rozwoju myśli wojskowej, strategicznej, taktycznej i operacyjnej, regulaminów, standardów szkolenia, twórczej unifikacji wnoszonych przez oficerów wychowanych w służbie austriackiej, legionowej, rosyjskiej, u Hallera (wzorce francuskie) i pruskiej według odmiennych systemów. Fakt, iż tworzony przez zaledwie kilkanaście lat od zera system mógł wydać tak wysokiej jakości dowódców średniego i niższego szczebla (tu opinie piłsudczyków, sikorczyków i oficerów Wehrmachtu są zbieżne), jest zasługą tych właśnie niedokształconych legunów i generałów wychowanych w obcych armiach. Ocena wyższych dowódców Wojska Polskiego, z których część oczywiście nie ustrzegla się poważnych błędów w dowodzeniu (szczególnie sam Rydz, jak również Bortnowski, Fabrycy i Dąb-Biernacki) winna uwzględniać też czynnik zewnętrzny: stawali oni przeciwko dowódcom wykształconym przez uznawane w XIX i pierwszej połowie XX wieku za bezdyskusyjnie najlepsze na świecie pruskie, potem niemieckie, Sztab Generalny i akademie wojskowe. Dowódcom wypróbowanym na bardziej odpowiedzialnych stanowiskach podczas Pierwszej Wojny, posiadającym do dyspozycji znacznie większą i przeważającą pod względem mobilności i, w ogóle, nowoczesności wyposażenia, armię. Wehrmacht, inaczej niż w Polsce, nie posiadając przewagi liczebnej i sprzętowej we Francji, a nawet walcząc w 1941 r. ze znacznie przeważającymi wojskami sowieckimi (z ponad dwudziestu tysięcy sowieckich czołgów 11 000 stanęło na froncie naprzeciw 3500 czołgów niemieckich, stosunek sił w samolotach wynosił 2:1 dla Armii Czerwonej, w artylerii 3,5:1, nie wspominając o zapasach materiałów pędnych i zasobach ludzkich) zwyciężał, posuwając się szybciej, niż we wrześniu 1939 r. En gros polscy dowódcy, zatem, choć mieli margines błędu dramatycznie węższy niż ich francuscy czy sowieccy odpowiednicy, jeśli odstawali od nich, to raczej in plus.

Krytykując strategiczne przesłanki rozmieszczenia oddziałów blisko granic (szczególnie zaś na Pomorzu) autor artykułu jakże nietrafnie i niesprawiedliwe nawiązuje do napoleońskiej maksymy o baranach i lwach („Stado baranów prowadzone przez lwa jest groźniejsze niż stado lwów prowadzone przez barana”). Publicysta "Dziennika" stwierdza, iż“w przypadku kampanii wrześniowej można mówić wręcz o dowodzeniu przez stado baranów”.Nie chce zauważyć, że w pomonachijskiej rzeczywistości decyzje te podyktowały oczywiste względy polityczne (uniknięcie łatwej aneksji Pomorza czy Śląska bez casus belli zmuszającego aliantów do wypowiedzenia wojny Niemcom), za którymi stali Beck, Mościcki i w jakimś tylko stopniu Rydz, zdający sobie sprawę ze związanych z tym ryzyk w wymiarze strategicznym. Rydz świadom był, iż taka dyslokacja narażała całość polskich sił na działanie w warunkach okrążenia strategicznego (stanu zaostrzonego jeszcze po zupełnym rozpadzie Czechosłowacji), szczególnie wziąwszy pod uwagę – i tak niedoszacowaną – przewagę Wehrmachtu pod względem mobilności. Określał to jako „podstawowy absurd operacyjny”.

Wbrew twierdzeniom autora "Dziennika" i w 1937 r., gdy w Sztabie Głównym opracowano Studium „Niemcy”, i potem, zarówno sztabowcy, jak i Rydz czy Beck widzieli szanse na zwycięstwo dopiero w wypadku wejścia Francji (a tym bardziej, w okresie późniejszym, i Anglii) do wojny przeciw Niemcom. Uznawali, iż „ (…) Polska musi wytrzymać główny wysiłek niemiecki i przygotować sobie możliwość do strategicznej ofensywy w łączności z Francją”. Dopiero gdy w początku 1939 r. stawało się jasne, iż Niemcy zaatakują najpierw Polskę, a nie Francję, głównym zadaniem rządzących II RP było doprowadzenie do wypowiedzenia wojny Niemcom przez Anglię i Francję.

Beck, Rydz i ich ludzie dopilnowali tego, iż w maju 1939 r. dowództwa Polski i Francji (w osobach generałów Kasprzyckiego i Gamelina) uzgodniły harmonogram działań na wypadek wojny. W protokole tym, uprzednio niezbyt skorzy do takich obietnic Francuzi gwarantowali, iż nawet w wypadku niemieckiej próby zajęcia Gdańska, armia francuska rozpocznie automatycznie działania lądowe i powietrzne, a piętnastego dnia mobilizacji nastąpi ofensywa francuskich sił głównych. Jak wiadomo 25 sierpnia Polska zawarła jeszcze układ z Wielką Brytanią, na mocy którego strony zobowiązywały się do udzielenia sobie natychmiastowej pomocy w razie agresji innego państwa. W tajnym protokole Anglicy udzielili gwarancji bezpieczeństwa dodatkowo Rumunii, sojuszniczce Polski.

Zupełnie oddzielną, niedostrzeganą przez A. Krajewskiego kwestią pozostaje ocena sposobu wypełnienia podstawowej wskazówki Piłsudskiego, a mianowicie nakazu, by Polska wchodziła do wojny możliwie późno. Niektórzy historycy, a jeszcze częściej publicyści, podnosili po wojnie, iż pójście w początkowym okresie wojny na ustępstwa wobec III Rzeszy (z pewnym w tym wypadku wejściem w rolę państwa satelickiego) zamiast polegania na niegotowej do wojny Francji i niezdolnej do interwencji na Kontynencie Anglii mogłoby zakończyć się dla II RP lepiej. Spory na ten temat są naturalne, jednak poważniejsi badacze, niezależnie od ich indywidualnych ocen, wzywają do daleko posuniętej ostrożności, w związku z niepodważalnym faktem, iż decydenci Polscy (podobnie jak czechosłowaccy, węgierscy, rumuńscy, a nawet, co zostało doskonale udokumentowane, włoscy) posiadali ograniczoną, daleką od aktualnej i kompletnej, wiedzę na temat najświeższych tendencji w polityce, dowództwach i zbrojeniach kluczowych graczy na Kontynencie. Lekkomyślne, często nieznośnie ahistoryczne oceny należałoby pozostawić w tej złożonej kwestii amatorom historii alternatywnej.

Gros historyków epoki uznaje w każdym razie wskazówkę Piłsudskiego za jedyny możliwy sposób postępowania, wziąwszy pod uwagę położenie, stan stosunków z sąsiadami, potencjał gospodarczy i siłę militarną II RP. Analiza wszelkich dostępnych źródeł wskazuje, iż do połowy 1938 roku Beck konsekwetnie trzymał się tego nakazu. Zarzucać jemu i niemal całej klasie politycznej II RP należy niezdolność do uregulowania stosunków z Czechosłowacją (do czego Praga przyczyniła się co najmniej w równym stopniu, jak Warszawa), potencjalnym sojusznikiem zmieniającym istotnie stosunek sił z Niemcami. Podobnie można krytykować go za nazbyt kostyczne przywiązanie do klasycznych w dyplomacji technik, sojuszy, ich asekuracji i reasekuracji, gry dyplomatycznej, a także za zbyt wysoką ocenę możliwości II RP w polityce środkowoeuropejskiej. Może najbardziej potępiać go należy za w gruncie rzeczy brak zrozumienia mechanizmów kierujących Niemcami po 1933 roku, jednak obok niego znaleźć musiałyby się nazwiska większości jego partnerów środkowo- i zachodnioeuropejskich. Wolta, której dokonała polska dyplomacja na początku 1939 roku, w znacznym stopniu pod wpływem doskonale skalkulowanej gry Brytyjczyków, to już wtórny efekt poprzedzającego ciągu zdarzeń: braku gotowości Francji do wojny prewencyjnej, Anschlussu Austrii i upadku Czechosłowacji (które razem bardzo wzmocniły niemiecki potencjał i siły zbrojne, a także pogłębiły okrążenie II RP).

Wracając do publikacji Dziennika, jak wspomniałem A. Krajewski retorycznie pyta w niej dlaczego „już 8 września dywizje pancerne Wehrmachtu dotarły do przedmieść Warszawy, a większość polskich armii została wcześniej rozbita”. Zaskakuje tu znów powierzchownością i rażącą tendencyjnością swojej oceny, bo o brak elementarnej w tym zakresie nie można go posądzać.

Zmuszony jestem tu przypomnieć, że, owszem, 8 września 1 Dywizja Pancerna generała Reinhardta dotarła do południowych rogatek Warszawy. I tylko ona (a zatem nie „dywizje”, gdyż gros 1 Dywizji Pancernej operowało na kierunkach Góry Kalwarii i Warki). Atak został odparty z dużymi stratami niemieckiej dywizji. Do 17 września Warszawa nie była atakowana przez jednostki lądowe, gdyż niemal całe niemieckie centrum, 8 i 10 armia (wraz z 1. i 4. dywizjami pancernymi), zawróciło na zachód, by ratować sytuację nad Bzurą. Warto dodać, iż pancerniacy Reinhardta znaleźli się chwilowo pod Warszawą w wyniku przełamania południowego skrzydła Armii Łódź pod Piotrkowem w dniach 5-6 września, jednak owego 8 września dywizje Armii”Łódź”, jak i podążające za nimi niemieckie dywizje piechoty znajdowały się dopiero w okolicach Łodzi, a w miarę ciągły front znalazł się pod Warszawą nie wcześniej niż 16 września.

Tertio, co może najistotniejsze, we wrześniu 1939 r. od granicy niemieckiej na Śląsku, skąd ruszały na Polskę wspomniane dywizje pancerne, do Warszawy było ledwie 200 km w linii prostej i około 250 km szosą piotrkowską, którą przebijała się właśnie dywizja Reinhardta. Gdyby polskie oddziały nie stawiały twardego oporu, niemieckie czołgi dojechałyby do Warszawy 1 lub 2 września. Przypomnę tu, przy okazji, że działający przeciwko wielokrotnie liczniejszym od Armii „Łódź” siłom sowieckim w czerwcu 1941 r. LVI Korpus Pancerny przebył 320 kilometrów dzielących go od Dźwiny w zaledwie sto godzin, i to pomimo kontrataków rezerw pancernych przeciwnika.

Niemieckie tempo (przesuwanie linii frontu liczone w kilometrach dziennie) w wojnie przeciw II RP było wolniejsze niż postępy Wehrmachtu w Holandii, Belgii, potężnej Francji (gdzie alianci mieli na Niemcami przewagę w czołgach, w artylerii i w stopniu zmechanizowania wojsk), Jugosławii, Grecji i w Rosji sowieckiej. Dopiero między Możajskiem a Moskwą surową zimą 1941 roku niemieckie tempo drastycznie spadło.

Również rozbicie większości polskich armii do 8 września zdaje się w dużej części być wytworem wyobraźni autora Dziennika. 8 września Armia Poznań pozostawała jeszcze nietknięta (i miała nad Bzurą bardzo poważnie zagrozić niemieckiej 8 Armii), Armie „Kraków”, „Pomorze” i „Karpaty”, choć w odwrocie, posiadały wciąż większość swoich sił (ta pierwsza około ¾, a dwie pozostałe około 3/5 wyjściowych stanów). Rozbite były odwodowa Armia „Prusy” (przy czym jej rozbite oddziały jeszcze przez tydzień stwarzały poważne zagrożenie na niemieckich tyłach) i w znacznym stopniu Armia „Modlin”, choć ta ostatnia bardziej na poziomie mentalnym i organizacyjnym, gdyż zachowała ponad połowę swoich stanów, jednak wstrząśnięta niemieckim atakiem z flanki w rejonie Grudusk-Ciechanów zamknęła się w Modlinie. Za częściowo rozbitą można uznać Armię „Łódź”, choć trzy z pięciu jej dywizji przedostały się pod generałem Thommee do Modlina zachowując blisko połowy stanów. Sytuacja po 5 września była bez wątpienia bardzo zła, jednak nie można mówić o „rozbiciu większości polskich armii”.

Polskiemu dowództwu nie udało się, wbrew zamierzeniom, uniknąć bitwy walnej, tak by większość sił mogła cofać się w kierunku południowo-wschodnim do granicy z sojuszniczą Rumunią, przez którą oczekiwano zaopatrzenia z Francji i Anglii (rządy Rumunii, Grecji i Jugosławii wyraziły zgodę na transporty broni i amunicji dla Polski kierowane przez ich terytoria, niektóre transporty zdążyły wyruszyć; po 17 września zawrócono je).

Nie doceniono mobilności Wehrmachtu i taktyki głębokich włamań dokonywanych przez siły pancerno-motorowe przy wsparciu odgrywającego rolę artylerii lotnictwa (nie docenili ich potem także informowani przez polskich oficerów sztabowcy francuscy, a następnie i sowieccy), dla których, jakby tego było mało, rzadka sieć marnych polskich dróg stała otworem dzięki suszy. Przygotowane bardzo liczne spiętrzenia rzek nie doprowadziły do zalania krytycznych odcinków ze względu na wyjatkowo niskie stany wód. Pomimo tego zupełnie realna była szansa doprowadzenia na “przedmoście rumuńskie” równowartości około 4-6 dywizji, co pozwoliłoby obsadzić obronnie linię Stryja i Dniestru w oczekiwaniu na działania Francuzów. Przy okazji warto dodać, że Rydz, Sosnkowski i Sztab Główny poważnie brali pod uwagę zagrożenie sowieckim uderzeniem, już 3-go września dyskutując skierowanie osi odwrotu na rejon “przedmościa”, w pobliże bezpiecznych granic z Węgrami i Rumunią.

W połowie września, pomimo ogromnych strat poniesionych przez Wojsko Polskie, następowała pewna stabilizacja na froncie, gdyż blisko połowa niemieckich sił musiała zawrócić i walczyć nad Bzurą oraz blokować Warszawę i Modlin. Reszta, pomimo klinów sięgających Rawy Ruskiej i Góry Kortumowej pod Lwowem, dała zaskakująco dużo czasu i swobody generałom Piskorowi, Dąb-Biernackiemu i Sosnkowskiemu (później Langnerowi) na uporządkowanie sił – wciąż razem równowartości 7-9 dywizji - między Zamościem a Dniestrem, podobnie jak gen. Kleebergowi na Polesiu (dwie dywizje). Warto pamiętać, iż wówczas aż połowa niemieckich samolotów i jedna czwarta czołgów była zużyta, uszkodzona lub zniszczona, zapasy materiałów pędnych Wehrmachtu się kończyły, a linie komunikacyjne znacznie się wydłużyły. Kończyła się też bezchmurna, letnia pogoda i nadchodził czas obiecanej ofensywy francuskiej (18 września). Na polskich tyłach, od Polesia po granicę rumuńską, w ośrodkach odtwarzania i formowania jednostek znajdowało się co najmniej 400 tysięcy rezerwistów.

Wbrew utartej opinii nie ma pewności, że 12 września 1939 roku (lub wcześniej) sojusznicy definitywnie opuścili Polskę. Podczas odbywającej się wówczas w Abbeville konferencji zdecydowali bowiem o wstrzymaniu ofensywy na Niemcy do czasu, gdy Francuzi zakończą ślimaczącą się dyslokację ciężkiej artylerii. Generał Gamelin zapowiedział gotowość do podjęcia ofensywy na 21 września. Co więcej, polski Szef Sztabu gen. Stachiewicz został o tym przez Francuzów poinformowany. Uważał, że wystarczające do obrony przedmościa siły wytrwają do nowej daty podjęcia ofensywy przez Francuzów. Niektóre źródła wskazują, iż Anglicy i Francuzi znali tajne ustalenia paktu Ribbentrop-Mołotow (i nie podzielili sie nimi z Polakami), jak również, iż francuskie dowództwo celowo zwlekało z przystąpieniem do ofensywy. Brakuje tu jednak pewności. Sztabowcy polscy i zachodni przed wybuchem wojny uważali, że Polska może wytrzymać w obronie przed Niemcami od trzech do sześciu miesięcy. Niemieckie postępy we wrześniu bez wątpienia przerażały już i tak kunktatorsko nastawionych francuskich wojskowych, a wizja granicy sowiecko-niemieckiej z pewnością powstrzymywała zachodnich polityków od rzucenia sił do walki w tak niestabilnym momencie.

17 września – i jest to zaskoczeniem dla wszystkich oprócz Niemców – atakują jednak wojska sowieckie, automatycznie uniemożliwiając dalszy zorganizowany polski opór, koncentrację na “przedmościu” i odbierając podstawy dla decyzji sojuszników o ofensywie na ledwie osłoniętą niemiecką granicę zachodnią. Można zastanawiać się w jakiej formie Wojsko Polskie dotrwałoby do francuskiej ofensywy i czy alianci ponownie nie przesunęliby jej terminu. Nie ulega jednak wąpliwości, że gdyby do niej doszło, to szybka klęska Niemiec byłaby nieunikniona.

Najpoważniejszym zarzutem w moim mniemaniu jaki można postawić rządzącym Polską w 1939 roku jest niepowołanie „rządu ocalenia narodowego”, do którego weszliby przedstawiciele opozycji. I to nie dlatego, że jego powołanie zwiększyłoby determinację obywateli i żołnierzy: jej pokłady były ogromne, co, zresztą, nieźle świadczy o kształtowaniu obywatelskich postaw w II RP.

Niepowołanie rządu, w którym reprezentowane byłyby wszystkie poważniejsze opcje bardzo ułatwiło Francuzom przeprowadzenie zdalnie sterowanego zamachu stanu zaraz po 17 września. Od tej pory Francuzi zamiast Becka, nawet jeśli niezbyt przenikliwego, to twardego negocjatora, który zdecydowanie domagałby się realizacji zobowiązań, mieli w pełni zależnego klienta. Generał Sikorski i politycy z jego otoczenia dali się wykorzystać do tej roli (ich intencje to kwestia odrębna), a przerażony tempem wydarzeń rząd rumuński ugiął się i internował – wbrew umowom sojuszniczym – polski rząd i dowództwo. Internowanie to dało argumenty sowieckiej i niemieckiej propagandzie o końcu II RP i było ciężkim ciosem dla rozgoryczonych klęską obywateli.

Ciężkie, niestety, nieprzemyślane oceny, jakie powtarza i feruje autor Dziennika wymagają reakcji. Tym bardziej, że chodzi o tekst bardzo doświadczonego publicysty, człowieka o szerokich horyzontach, którego liczne artykuły wybijają się ponad poziom popularno-naukowych magazynów i portali historycznych, gdzie wręcz nie sposób dziś już mówić o „autorach”, a raczej o „dostawcach contentu”.

Klęskę Polski w 1939 r. postrzegano inaczej już w osiem miesięcy później, gdy niemal cała Europa Zachodnia była pod kontrolą Niemiec, i w trzy lata później, gdy Niemcy panowali od Atlantyku po Kaukaz, od Ładogi po Libię.

Nie sposób uciec od wrażenia, iż jakże często spotykana, przesadnie negatywna ocena tak istotnego okresu naszej historii wynika w wielu wypadkach z ignorancji, jednak w wypadku doświadczonych publicystów – raczej z kompleksu niższości wobec „historycznych narodów” Europy Zachodniej. Brak chęci u autora do przeprowadzenia analizy porównawczej zachowania polskich ośrodków decyzyjnych i ich poszczególnych, europejskich odpowiedników (vide koszmarne błędy ówczesnych elit politycznych Francji i Włoch, państw znajdujących się wówczas w nieporównanie lepszej sytuacji, o samych Niemczech już nie wspominając) zdaje się skłania do właśnie takich wniosków.

Całość tekstu "Klęska wrześniowa z własnąpomoc. Nic tak nie zaszkodziłopotencjałowmilitarnemu polskiej armii jak powstanie COP".

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także