Mafia, o której nie chcesz wiedzieć
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Mafia, o której nie chcesz wiedzieć

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza (uwaga, felieton zawiera lokowanie produktu i treści porno-brutalne)

Tak mnie już odrzuca od politycznych bieżączek, i tak mierzi myśl o pisaniu znów na temat wiekopomnej zręczności, z jaką politycy PiS poszukują 20 milionów dla Ojca Dyrektora, budżetu TK i RPO, gotowości Niesiołowskiego by przejść do Petru i kolejnych odkryciach historycznych tego ostatniego, i tak dalej, i temu podobne, że postanowiłem przejrzeć zapiski z ostatnich miesięcy, czy aby nie trafi się tam jakiś temat, na który chciałem napisać, ale nie zdążyłem, bo ciągle były na tapecie jak nie KOD czy eurodebata to inny urok.

No i owszem, był taki. Może się Państwu wyda, że wam zawracam głowy tematami pudelkowymi, ale moim zdaniem sprawa jest godna uwagi.

Otóż jakieś dwa miesiące temu przez te rubryki internetowych portali, gdzie umieszcza się różne – mówiąc językiem dawnej prasy papierowej – „michałki” przemazał się news o oskarżeniu wysuniętym publicznie przez cztery pracownice amerykańskiego przemysłu porno przeciwko jednemu z gwiazdorów „branży”. Oskarżenie, ni mniej ni więcej, tylko o gwałt. I to wielokrotny. Żeby było jeszcze dziwniej, oskarżony porno-performer (przepraszam, ale określanie pracowników bladziowej industrii mianem „aktorów” czy „aktorek” uważam za idiotyczne) miał, zdaniem czterech koleżanek po fachu, molestowania i gwałtów dopuszczać się głównie w garderobie po zdjęciach. Uważacie państwo – po. Jak mniej więcej wygląda dzień zdjęciowy na planie pornosa, to sobie można wyobrazić. I bezpośrednio po odwaleniu takiej fizycznej katorgi przed kamerami osobnik był jeszcze tak napalony, że dalsze zaspakajanie wymuszał na partnerkach z planu siła?

Dodajmy, że wnoszące oskarżenie obudowały je twierdzeniami, że nie są jedynymi pokrzywdzonymi, że wiedzą o wielu innych, które jednak wolą milczeć, jak i one przez długi czas milczały, bo „w tym biznesie wymaga się od dziewczyn, żeby sprawiały wrażenie zadowolonych i lubiących swoją pracę”.

Przyznaję, że pierwsze reakcje mego umysłu lokowały się na pograniczu rechotu „jak można zgwałcić prostytutkę”. Gdzieś w okolicach pytania – „ciekawe, czym to zwierzę karmią”? Bo osobnik musi być rzeczywiście mutantem, skoro, jak wynika z google’a, mimo stosunkowo młodego wieku wystąpił już w tysiącach pornograficznych produkcji.

Potem przyszły refleksje mniej wesołe. Trafiają się, oczywiście, medyczne przypadki szczególnej nadaktywności seksualnej – medycyna zna schorzenie zwane „priapizmem” – ale tu wszystko wskazuje raczej na skutki celowej hodowli kojtusowego czempiona. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że ludzie używani do kręcenia pornograficznych filmów szpikowani są chemikaliami (starczy zresztą na taki filmik spojrzeć: nie ma w naturze takiej możliwości, żeby męska erekcja utrzymywała się po wytrysku, to mogą dawać tylko zastrzyki albo piguły). Facet widocznie aplikuje ich sobie tyle – czy aplikują mu je hodowcy, jak enerdowscy trenerzy swoim kulomiotkom? – że zryło mu beret definitywnie i nawet po zejściu z planu nie jest w stanie przestać.

Skoro już użyłem w tej sprawie google’a, to wyskoczył mi artykuł – uwierzycie Państwo – na stronie internetowej „Krytyki Politycznej”. Nawet dwa, ale jeden szczególnie ciekawy, bo stanowiący przedrukowany z jakiegoś analogicznego lewicowego serwisu anglojęzycznego pean-reportaż o porno-koncernie, który jest rynkowym właścicielem i wspomnianego zwierza, i oskarżających go głośnodajek. Lewicowy portal zachwala rynkową skuteczność wspomnianego koncernu, luz i bezpruderyjność, z jaką zagospodarował on do stanowiący niegdyś tabu segment rynkowy, perfekcyjną organizację, z jaką przerobił przypominający zamczysko budynek starego arsenału na megazamtuz, w poszczególnych pomieszczeniach którego bezustannie kręcone są kolejne „sceny”, a na wyższych piętrach funkcjonują przyciągające publiczność z całych Stanów seks-kluby, w których tzw. zwykli ludzie mogą obserwować sadomasochistyczne „performance” na żywo, a także wedle woli włączać się w nie.

Istotną informacją jest, że ten promowany w „Krytyce Politycznej” koncern nie zajmuje się niczym, co mógłby z erotyzmem skojarzyć przeciętny człowiek, nie znający (świetnej skądinąd i godnej polecenia wszystkim rodzicom) książki Gail Dines „Pornoland” – ale tym właśnie, co wedle statystycznych badań tejże prof. Dines stanowi dziś miażdżącą większość obrotów „branży”, zwłaszcza w internecie. To znaczy: pornografią przemocy, przemyślnego zadawania bólu i poniżania kobiet, w której na przykład seks oralny (sam w sobie uważany kiedyś za perwersję) zamienił się w przyduszanie i dławienie performerek napompowanym chemicznie członkiem do wystąpienia łzawienia, krztuszenia się i wymiotów, a stosunkowo najbardziej romantyczna gra wstępna polega na ściskaniu ich za gardło, pluciu na twarz i do ust czy dociskaniu głowy do ziemi butem. Bardzo przepraszam za te szczegóły tych, którzy nie czytują „Krytyki Politycznej”, ale w takim świecie żyjemy. A poza tym dopiero w kontekście tego, jak wygląda „branża” wymagająca od swoich pracownic, żeby sprawiały wrażenie szczęśliwych i lubiących swoją pracę, zaczyna się rozumieć znaczenie tych słów.

Lewica promująca biznes – sama w sobie jest to rzecz ciekawa. A jeszcze na dodatek – taki „biznes”? Można by przecież z równym zachwytem opisać menadżerską sprawność i imponującą rentowność biznesu narkotykowego, sponsorującego uprawy opiatów gdzieś w Afganistanie czy Południowej Ameryce, przetwórnie i przerzut „towaru”, a na koniec nader profesjonalnie lokującego zyski na giełdzie bądź w „konwencjonalnym biznesie”. Można by w takim samym tonie opiewać „przebicie” osiągane przez menadżerów sziftujących produkcję do szwalni w Bangladeszu czy Kambodży. Przecież dzieci harujących w tych szwalniach jak w stalinowskiej zbrojeniówce dwanaście na dobę przez siedem w tygodniu nikt nie zmusza do pracy batem, pewnie nawet są szczęśliwe, że zarabiają całego dolara dziennie. A ich zachodni dobrodzieje przynajmniej nie każą im udawać, że lubią swoją pracę. Może zresztą naprawdę ją lubią, zważywszy na alternatywy?

Ale oczywiście, zachwyt „krypy” i jej – prawdopodobnie – amerykańskiego odpowiednika, z którego zaczerpnęła reportażowy obrazek triumfującej rewolucji obyczajowej, łatwo zrozumieć. Lewica wciąż żyje w przekonaniu, że porno – jak mówią bracia Czesi – „to je dobre”. Że to wyzwolenie nagiej Albertynki z okowów przesądu i konwenansu, triumf otwartości i tolerancji nad chrześcijańsko-judaistyczną hipokryzją, słowem, cenny sojusznik w walce z opresją patriarchatu i zniewoleniem paradygmatu heteronormatywności.

Cwaniacy kierujący „bladziową industrią” (gdyby kto pytał, to określenie z Mrożka) doskonale to wyczuli, dlatego dogadzanie rynkowemu zapotrzebowaniu na robienie z kobiet szmat (w prawdziwym sensie, odległym od ulicznego pajacowania idiotów w kieckach, niby to protestujących przeciwko gwałtom) połączyli zręcznie z politpoprawnym bełkotem o wzajemnym szacunku, jakim się darzą „aktorzy” na filmowym planie, a szczególnie jakim otaczane są w „branży” kobiety. I żeby było już śmiesznie do urzygu, jak wynika z materiałów podsuniętych przez wujka google’a, właśnie ów garderobiany zwierz był jedną z „twarzy” kampanii eksponującej politpoprawność industrii, jej zgodność z ideami marksizmu-feminizmu oraz całkowitą dobrowolność „stylu życia” wybranego przez pracownice, które po prostu „to” lubią. Bo industria bardzo dba o swój publiczny wizerunek, o wejście na „normalny” rynek, możliwość reklamowania się we wszystkich mediach i tak dalej. Nie dam pięciu centów, czy w ramach tej właśnie kampanii nie zasponsorowano przedrukowywanych przez „krypę” autorów radosnych reportaży ze zwiedzania przebudowanego na zamczysko ze „120 dni Sodomy” starego arsenału.

Podejrzewałem, że sprawa nie będzie miała żadnego dalszego ciągu. I istotnie, zniknęła. Panie, które oskarżały, jakoś się wycofały, porno-gwiazdor udzielił szeregu wywiadów, jakim jest wzorowym feministą i jak bardzo w tym nie odstaje od całej „branży”, która po prostu nie zna zadań ważniejszych, niż promowanie najwyższych standardów partnerskich w stosunkach międzyludzkich. Patrzcie Państwo, wydawałoby się, że historia jest po prostu wymarzonym tematem dla tabloidów, po prostu nic, tylko grzać ją miesiącami. A tu ani dudu. W „Długim Pożegnaniu” Chandlera jest taka rozmowa Marlowe’a z pewnym magnatem prasowym, który mu tłumaczy, jak to jest, że niektóre skandale prasa rozdmuchuje, a przy niektórych potrafi się od pogoni za popularką i kasą powściągnąć. Komu się chce, niech sobie zarepetuje, najlepiej całą powieść, bo warto.

A warto w ogóle było czytać ten Subotnik (nie mówiąc o jego pisaniu)? Przecież w kwestii pornografii panuje u nas jasny podział, albo się jest człowiekiem nowoczesnym, otwartym i tolerancyjnym, jak krąg „Krytyki Politycznej”, albo pełnym zahamowań bigotem, który rumieni się, żegna i miota klątwy na sam dźwięk słowa „seks”. Myśl, że pornografia to brudny, potężny kartel, zarabiający na niszczeniu mózgów i odczłowieczaniu całego pokolenia, kartel równie groźny i bezwzględny jak te, które uzależniają od narkotyków i równie wpływowy jak te, które uzależniają od kredytów? W końcu, kto nie lubi sobie od czasu do czasu obejrzeć pornosa – i kto przyjemność chwilowego utożsamiania się z nastrzykanym chemią garderobianym zwierzem będzie sobie psuł myśleniem o szerokich i głębokich kontekstach zjawiska?

Czytaj także