Gra aluzją

Dodano:   /  Zmieniono: 
Z Marcinem Wolskim, nowym dyrektorem TVP2, o tym, jak jako satyryk grywał z cenzurą w PRL rozmawia Błażej Torański

BŁAŻEJ TORAŃSKI: Jak pan trafił do tygodnika satyrycznego „Szpilki” w 1966 r., w wieku 19 lat? Doborem kadr w mediach zajmowała się PZPR, a pan w niej jeszcze wtedy nie był.

MARCIN WOLSKI: Przyprowadził mnie poeta zaprzyjaźniony z moim ojczymem, Leon Pasternak, wiele lat wcześniej naczelny „Szpilek”. Wtedy rewizjonista patrzący już dość krytycznie na PRL.

Pasternak był w Komunistycznej Partii Polski, siedział w Berezie Kartuskiej, pracował w „Czerwonym Sztandarze”, a do Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy wstąpił w dniu agresji sowieckiej na Polskę, 17 września 1939 r. To mogła być dobra rekomendacja w państwie reżimu komunistycznego. Miała dla pana znaczenie?

Ogromne! Do dzisiaj mam teorię, że człowiek z ulicy nie ma szans, nikt jego tekstu nie przeczyta, choćby nawet był Hemingwayem. Pasternak nie miał wpływu na to, czy moje teksty ukażą się w druku, ale było pewne, że ktoś się nad nimi pochyli. Od tego dnia do redakcji „Szpilek” przychodziłem raz na dwa, trzy tygodnie. Przynosiłem wierszyki i czekałem na debiut. Po pół roku redaktorzy powiedzieli, że opublikują. Czasami miałem wrażenie, że wybierali średnie teksty: nie najgorsze, ale i nie najlepsze.

Z pewnością, skoro debiutował pan fraszką: „Jak powstał demograficzny wyż? Ona chciała i on tyż”. Jerzy Drygalski i Jacek Kwaśniewski w książce „(Nie)realny socjalizm” twierdzą, że przy rekrutacji do PRL-owskich mediów nie decydowały kwalifikacje, tylko nepotyzm, więzy towarzyskie i rodzinne. 

Nie znam żadnej epoki ani kraju, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi – tam rzekomo na wszystkie stanowiska są tajne konkursy – gdzie nie decydowałyby znajomości. Znajomości decydują o wszystkim! Zdarzają się wyjątki od tej reguły, ale trzeba mieć zaparcie Stevena Kinga, któremu 26 wydawnictw odsyłało teksty, negatywne opinie się powtarzały, ale nie zniechęcało to młodego pisarza. Nie twierdzę, że ci wydawcy byli idiotami. No bo trzeba być idiotą, aby się nie poznać na talencie Kinga. Po prostu nikt jego opowiadań ani powieści nie czytał! (...)

Za Gierka cenzura była ostatnim murem blokady wolności słowa. Jak komórka kontroli jakości w fabryce aut. Wyłapywała tylko nieliczne redakcyjne potknięcia, niedopatrzenia, pomyłki. W 1974 r. w całej Polsce – w 17 delegaturach – ingerowała codziennie przeciętnie zaledwie 38 razy, 2,2 razy na delegaturę. 

Urząd cenzury stosował się do „Księgi zapisów i zaleceń”. Nawet redaktorzy naczelni mogli nie wiedzieć, że gdzieś wybuchły zamieszki lub wydarzyła się katastrofa i nie można o nich wspominać.(...)

Pamiętam, jak wybuchły strajki i zamieszki w Radomiu, w czerwcu 1976 r. Niespodziewanie dziennikarze dostali zakaz używania słowa „Radom”. Musiałem np. wyciąć z archiwalnego słuchowiska zdanie o dzieciach, które wróciły z wycieczki do Radomia. (...) 

Cały artykuł dostępny jest w 29/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także