Z wtorkowych doniesień RMF FM wynikało, że powodem dymisji szefa SOP miała być sytuacja do której doszło w ostatnich dniach. Jeden z kierowców służby miał wcześnie rano przyjechać na jedno z warszawskich osiedli po premiera Mateusza Morawieckiego. Funkcjonariusz miał przypadkowo włączyć sygnały dźwiękowe, których nie potrafił wyłączyć. "Hałas obudził mieszkańców zamkniętego osiedla, zaczęli dzwonić na policję. Kierowca z włączonymi syrenami wyjechał z osiedla i przejechał do siedziby jednej ze służb specjalnych, mieszczącej się nieopodal. Tam prosił o pomoc. Gdy wysiadł z pojazdu, limuzyna się zatrzasnęła. Trzeba było ściągnąć specjalną ekipę. Po premiera przyjechał inny samochód" – relacjonowała rozgłośnia.
Czytaj też:
Komendant Służby Ochrony Państwa podał się do dymisji
Tymczasem Wirtualna Polska przedstawia inną wersję wydarzeń. Jak ustalił nieoficjalnie portal, szef Służby Ochrony Państwa miał stracić stanowisko za wydarzenia związane z ochroną szczytu bliskowschodniego w Warszawie. – Podczas szczytu doszło do poważnego zgrzytu między Secret Service, który ochraniał amerykańską delegację rządową, a Służbą Ochrony Państwa. Według amerykańskich służb, zabrakło współpracy i profesjonalnej ochrony ze strony SOP. Amerykańska strona głośno wyraziła swoje niezadowolenie z zabezpieczenia szczytu. Informacje dotarły zarówno do premiera Mateusza Morawieckiego, jak i szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego – stwierdził informator WP, osoba związana ze służbami.
– Odkąd przyszedł do Biura, "czarną robotę" przy zabezpieczeniach podobnych wydarzeń zlecał swoim zastępcom. On umywał ręce. Podczas szczytu panował spory chaos, funkcjonariusze nie wiedzieli kogo i jak mają chronić. Tym razem przełożeni powiedzieli dość – powiedział informator.
Czytaj też:
"Nie wiem, jest 9.27...". Radna Nowoczesnej skrępowana rozmową o prokreacji