• Eryk MistewiczAutor:Eryk Mistewicz

Facebook zabija

Dodano:   /  Zmieniono: 

Wpierw był „Openspace zabija”, bestseller dla niższego szczebla urzędników francuskich biur. Dziś to „Facebook zabija” tych samych autorów okupuje listy książkowych bestsellerów. Dla nich zdanie Marka Zuckerberga, twórcy Facebooka, o tym, że za jego sprawą „nastąpują głęboko idące zmiany w społeczeństwie” stanowi podstawę do przeanalizowania siły tejże zmiany. Rozpisanej na głosy uczestników serwisu, obserwowanych ich wpisów, analiz

Od kwestii najprostszych: przyjaźni, gdy nie jesteśmy w stanie sprostać wymaganiom przyjaciela, albo gdy on w naszym mniemaniu nie stanął na wysokości zadania, cóź łatwiejszego niż wymiana go na jednego z 527 innych. Z tych, których mamy w sieci.

Ta dziewczyna lub ten chłopak nie jest już mną tak zafascynowana czy zafascynowany? To nie jest ważne, jeśli dwudziestu innych czeka zgromadzonych, nanizanych na koncie w sieci społecznościowej.

Na kartach książki autorzy prześledzili zachowania Francuzów (to dla nas istotne, że badań coraz głębszego wchodzenia w sieć dokonano tym razem w Europie, nie w Stanach); głębokość zmian; jakość relacji międzyludzkich; jakość komunikacji radykalnie ograniczanej do kilku zdań, emotikonów, ikonek.

I wnioski: Facebook służy Francuzom dziś do kolekcjonowania relacji masowych; w miejsce celebrowania głębokich i prawdziwych – szybkie, masowe i nad wyraz powierzchowne.

„To zabijanie, zabijanie przez Facebook jest ciche” – piszą autorzy. „Nie znajdziecie na kartach tej książki głośnych opisów samobójstw dokonywanych on line, lecz raczej spokojnie rozwijający się proces atakujący nasze umysły, zachowania, przyzwyczajenia”.

A więc: modyfikujący nasz sposób myślenia, działania, życia.

A więc: pozyskiwania i przetwarzania informacji.

A więc: konstruowania relacji z innymi.

Gdy czytałem tę książkę, Twitter wybił właśnie informację, że młodzi Francuzi (18-25 lat) więcej słów wypowiadają w sieciach społecznościowych, niż w „realu”. Więcej słów wpisują na Facebooku, niż wypowiadają do innych ludzi.

Jeszcze niedawno spotykaliśmy się lub dzwoniliśmy do siebie, aby „pogadać”. Dziś wymieniamy krótkie, coraz krótsze komunikaty. Ostatnio już często tylko emotikonki. Buźki. Takie lub inne.

Jeszcze niedawno docieraliśmy do przyjaciół, aby każdego z nich zaprosić osobno na ważną dla nas uroczystość czy spotkanie. Dziś tworzymy wydarzenie na Facebooku i zaznaczamy „zaproś wszystkich”. Odbiorcy zaznaczają w odpowiedzi: „być może przyjdę”. Potem, jak kilka razy w różnych miejscach globu ostatnio, pod dom solenizanta przychodzi kilka, kilkanaście tysięcy ludzi.

Jeszcze niedawno, gdy umawialiśmy się z osobą nam wcześniej nieznaną, celem było zapoznanie się, dowiedzenie się jak najwięcej w trakcie spotkania. Celem była rozmowa. Dziś nie ma to już takiej wartości, jeśli wszystkie informacje, nawet te, o których nasz rozmówca chciałby zapomnieć, znajdziemy na jego czy jej temat w sieci.

Jeszcze niedawno uważaliśmy, że narodziny, weekend w objęciach ukochanego czy ukochanej, wieczorna kolacja – przynależą do sfery prywatności. Dziś krok po kroku granica jest przesuwana, aż wreszcie znika. Poznawanie się następuje na widoku wszystkich, gdy ludzie zaczepiają się w sieci. Ich pierwszy pocałunek jest coraz częściej dokumentowany. Dla potomności (tak długo, jak nie zostanie przez jedną lub drugą stronę wykasowany). Zeskanowane, sfotografowane bilety do kina, teatru, cyrku. Wyjścia do parku podane z dokładnością co do minuty, z dołączonymi danymi geolokalizacyjnymi. Przygotowania do ślubu. Nagrania wideo i czarno-białe zdjęcia, gdy ona trzyma mocno jego rękę. Czarno-białe zdjęcia… I noc poślubna dokumentowana live kamerką podpiętą pod Facebook. Dlaczego nie. To „fun”. Nie ma przecież niczego już do ukrycia. I przecież robi tak cały świat.

Wynalazek Zuckerberga tworzy, daje do naszej dyspozycji - i wzmacnia - nowe sposoby zarządzania relacjami. Relacje między przyjaciółmi, w rodzinie, między kochankami, mieszkańcami osiedla, pracownikami, obywatelami. „Facebook nie jest już tylko miejscem w sieci, ale sposobem życia. Waszego, naszego”– piszą autorzy. Życia przerywanego dzwonkami powiadomień o kolejnych postach, wpisach, lajkach. Życia absorbowanego przez smartfony.

Poród rodzinny? Najbardziej intymne wydawałoby się i jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. Wydarzenie, które samo z siebie potrzebuje, wymaga wręcz głębokiego skupienia, przeżycia… Obawiam się widoku ojców, a może i matek, nie potrafiących na kilka godzin powstrzymać się, na kilka godzin, a może na kilka dni wyjść z sieci… Nie, to przecież dla nich niemożliwe. To już niemożliwe.

Kolejne zdjęcia, jakie pomieszczam co jakiś czas na moim koncie w Instagramie, to ludzie zatopieni w smartfonach. Na meczach piłkarskich. W kafejce. W metrze. Na sali Parlamentu Europejskiego. W filharmonii. W Eurostarze z Paryża do Londynu, w tunelu, bo także i tam jest dziś już zasięg. W restauracjach i podczas najbardziej podniosłych uroczystości rodzinnych. W najbardziej niesamowitych miejscach i ważnych chwilach.

Coraz więcej klikających, lajkujących, wpisujących, jakby chcieli być bliżej, przeżywać więcej i mocniej, a jednocześnie bardziej oddalający się od siebie. Nierozmawiający z najbliższymi. Nietrzymający ich za rękę. Niepatrzący w oczy. Nieobecni.

I nie potrafiący już rozmawiać ze swymi dziećmi. Ba! Nie potrzebujący z nimi rozmawiać, jeśli one też od najmłodszych lat mają swoje smartfony, swoje tablety, swój świat. I swoich „przyjaciół” na „fejsie”.

Odpychający swoje dzieci od komputera. Jeśli to akurat oni muszą skorzystać z komputera. Muszą. Muszą.

Skorzystać z komputera. Wejść i zatopić się. Wejść i zniknąć. Wejść i zdziwić się po czterech, pięciu godzinach, że już zmierzcha, że znów nie udało się zrobić tego, co było do zrobienia. Bo tak jakoś fajnie się rozmawiało, czatowało, lajkowało, przeglądało co u znajomych… Socjalizowało. I do łóżka. Choć także i tam z tabletem. I pobudka ze smartfonem. I poranny zbiór truskawek na wirtualnym, połączonym z Facebookiem, polu Farmville.

Zapomninanie o rodzicach. Zapominanie o grobach dziadków. Chyba że zapalenie na grobie przodków, odnalezionych i „zdokumentowanych” w sieci – wirtualnej świeczki. Im, dziadkom, rodzicom, przecież wszystko jedno…

A czasu nie ma już na nic. Nie ma czasu na kontakty z dziećmi ani z rodzicami. Nie ma czasu na elementarną choćby refleksję. Musimy biec. Tak jak inni. Lajkować, polubić, ocenić, przekazać, odpowiedzieć na sondę.

Emocje. Prawdziwe emocje, a więc i prawdziwe relacje. To emocje uzależniają, to emocje stanowią o sile przyciągania tego medium. Emocje podkręcone, i podkręcane na dziesiątki sposobów, aby wchodzić w Facebooka coraz głębiej, coraz mocniej opuszczając świat zwykły, zwyczajny, szary, powolny, niewirtualny.

I płakać. Płakać, jak Letycja, która napisała o tym, że podobają jej się jesienne liście w parku Monceau i ledwie kilka osób wcisnęło „Like” w jej wpisie. A pozostałe 647 z jej „przyjaciół”? Gdzie są? Czy już jej nie lubią? Lubią, bo wciąż mają ją na swych stronach Facebooka, ale czy to znaczy, że jej wpis już nic dla nich nie znaczy? Ona nie podoba się im już? Nie jest dla nich ważna? Dlaczego nie polubili jej wpisu o liściach w parku Monceau, dlaczego choćby nie skomentowali, dlaczego tak strasznie z nią postępują, dlaczego, dlaczego…?!

Nie ma już ludzi w realu, są tylko w sieci, tylko oni są ważni. Ich uwaga, ich sympatia, ich „lajki”. Ludzie z Facebooka są najważniejsi. I już zawsze będą.

Tam są porady, choćby te dotyczące fryzur. Jeśli przed wizytą u fryzjera wyślemy prośbę o poradę do swojego mężczyzny, jak zmienić fryzurę (aby krótko, ale bez podstarzania przecież), najpewniej wśród kilku zaproponowanych rozwiązań, które mu się podobają pokaże zdjęcie fryzury swej ex. Awantura z tego powodu – wcześniej czy później - murowana. A przecież można poprosić o poradę w sieci. Facebook odpowie i na to pytanie. Doradzi. Wymodeluje. Pomoże. Facebook. Facebook. Facebook.

I przytuli. Facebook też to potrafi. W pażdzierniku 2012 r. Melissa Chow, absolwentka Massachusetts Institute of Technology i „kreatorka odzieży wierzchniej” postanowiła zaprezentować światu ubranie przyszłości: kurtka, która pęcznieje i staje się cieplejsza, lepsza w dotyku, gdy tylko jej użytkownik otrzyma „like” na Facebooku.

Już nic, niewiele więcej, poza Facebookiem na świecie pozostaje. Choćby pisanie. Pisanie czegoś dłuższego? Pisanie listów do kogoś?

Po pierwsze do kogo, jeśli wszyscy są w sieci i osiągalni są wciąż pod klawiszem, jeśli wiadomo co aktualnie robią, co jedzą, z kim (realnie bądź wirtualnie) się całują, na jaki film chcieliby pójść, jaki zapach polubić (zakup – jedno kliknięcie – karta kredytowa – dostawa w ciągu 24 godzin). Po co pisać do kogoś takiego więc listy?

Po drugie, jak pisać listy, jeśli nie sposób skupić uwagi na dłuższą chwilę, wciąż kontrolując statusy, reagując niczym psy Pawłowa na kolejne piki, brzęczki, sygnały sieci. Na zaproszenie, aby zebrać truskawki na facebookowym Farmville.

Niepotrafiący już ani pisać, ani czytać. Czytać – linearnie, słowo po słowie, rozsmakowując się w nich, zastanawiając, pozwalając na tworzenie się w mózgu obrazów, wizualizację. Poczucie prochu opisywanej bitwy. Tylko po co, jeśli bitwę można prześledzić w infografice, w szybkim filmiku na YouTube lub rozegrać ją „na fejsie”. Albo dowiedzieć się, że została wygrana lub przegrana. Choć, w sumie, po co taka wiedza? Jeśli będzie to potrzebne (choć – do czego?) to znajdzie się w Google’ach. Tam jest przecież wszystko.

To czego nie ma, to nie ma czasu. Na nic nie już ma czasu. Pierwsza decyzja po wejściu do domu – włączenie komputera, wejście na Facebooka. I zostanie tam tak długo, jak się da. Z tej perspektywy dobrze, że Facebook z opóźnieniem wprowadził wersje serwisu na urządzenia mobilne. Choć tylko być może to przeniesienie w czasie, zyskanie przez facebookowiczów kilku miesięcy, kilku lat przed wpięciem się do serwisu, zintegrowanie z nim i reagowanie już w czasie rzeczywistym.

Kontrolujemy ten proces? Oczywiście. Kontrolujemy nasz emocje, to na co klikamy, co otwieramy, ile czasu spędzamy na Facebooku. Oczywiście, że ten proces kontrolujemy! Oczywiście, że nad nim panujemy... Jakże by inaczej...

Czy aby na pewno? Śledzeni przez przyjaciół, nieprzyjaciół i przez zwyczajnych ciekawskich. Namierzani i podglądani. Geolokalizowani. Fotografowani z przekrwionymi od wyświetlaczy smartfonów oczami, jeśli kiedykolwiek wyjdziemy ze swoich cyfrowych zaułków, ze zdjęciami zamieszczanymi bez naszej przecież woli, często wiedzy. Czy kontrolujemy – powtórzę pytanie - ten proces?

Opisywany dzień po dniu, godzina po godzinie, świat bohaterów z Facebooka. I multum pytań, jakie zadają sobie czytelnicy książki. Niektórzy ostatnim ruchem, siłą woli, resztkami sił, próbują się wyswobodzić.

Jednym z najczęściej wyszukiwanych zwrotów w wyszukiwarce Google w 2012 r. była fraza: „jak zlikwidować konto na Facebooku”.

Nie, nie jest to proste. Nie można wyjść z Facebooka, nie można w prosty sposób go opuścić. Ale jest to możliwe. Z dużym wysiłkiem – jest to możliwe. Gratulacje dla tych, którym to się udaje. Gratulacje dla tych psychologów rodzinnych, psychiatrów, którzy coraz częściej zalecają to parom chcącym ratować swoje związki, swoje życie… Którzy chcą znów odzyskać wpływ na swoje życie…Swój czas, swoją radość, poczucie sensu… Poranne spojrzenie na siebie w lustrze, nie przez pryzmat innych, w opiniach innych, poprzez ich tablety i smartfony…

Gratulacje dla hipsterów. Dla tych, którzy wciąż nie mają konta na Facebooku i są z tego dumni.

Gratulacje dla Theirry’ego Crouzeta, autora książki „J’ai debranche” („Odłączyłem się”, omawianej w pierwszym wydaniu „Nowych Mediów”), który nagle, z dnia na dzień postanowił pracować bez sieci; żyć bez sieci. Największy „geek” we Francji, człowiek sieci 24/24 i 7/7 postanowił się odłączyć. Napisał jedną z ciekawszych książek o świecie nowych mediów. Do czytania – oczywiście równolegle, bo nauczyliśmy się czytać kilka książek na raz, żadnej nie kończąc – równolegle z „Facebook zabija”.

„Nowe środki komunikacji nie pozostają obojętne” – piszą autorzy. „Uzależniają, pozbawiają nas kontroli nad życiem, przestajemy panować nad naszym wizerunkiem. Przede wszystkim zaś modyfikują nasze relacje z innymi. Nikt nas nie zmusza do tego, abyśmy założyli konto, włączyli, zakupili, weszli, polubili, zaktualizowali nasz profil. To prawda. Ale dziś ten, kto wyłącza swój telefon, kto wyłącza komputer, laptop, tablet, smartfon – ten znika, ten w przestrzeni społecznej nie istnieje. Wszyscy w tym już tkwimy. Po uszy”.

Alexandre des Insnards, Thomas Zuber, „Facebook m’a tuer” , Ed.NIL.

Czytaj także