Adolf superstar, czyli skąd się bierze chora fascynacja Hitlerem
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Adolf superstar, czyli skąd się bierze chora fascynacja Hitlerem

Dodano: 
Adolf Hitler przemawia w Reichstagu, maj 1941
Adolf Hitler przemawia w Reichstagu, maj 1941 Źródło: Wikimedia / Bundesarchiv / CC-BY-SA 3.0
Popkulturowy Hitlerek wyskakujący z kablówek tak się ma do prawdziwego jak pajacujący po pudelkach Nergal do Lucyfera.

Nie ma dekodera bez Hitlera – potwierdzi na pewno każdy posiadacz kablówki. Jeśli w oferowanym zestawie masz więcej niż trzy kanały tematyczne poświęcone historii (ja mam sześć,) to znaczy, że każdego dnia, a bywa że i o każdej porze na którymś z nich, możesz oglądać jakiś film o „autorze Holokaustu” (no, skoro w III RP utarło się pisać „autorzy stanu wojennego”, to chyba powinno się tak, prawda?). Mroczna charyzma Hitlera, wielkie konstrukcje Hitlera, kobiety Hitlera, tajna broń Hitlera, dzieci Hitlera, tajemnice Hitlera, skarby Hitlera, młodość Hitlera, bankier Hitlera, architekt Hitlera, Hitler i Święty Graal, Hitler – anegdoty, czarodzieje i wróżbici Hitlera... Czasami ten Hitler w tytule nie ma nawet uzasadnienia, bo film mówi o jego czasach, ale widocznie gdyby go w tytule nie wymieniono, oglądalność by na tym ucierpiała.

Sama obfitość dzieł na temat Hitlera to jedno. Drugie, i ważniejsze, to ich straszliwa banalność i powierzchowność. Właściwie kto obejrzał jeden film o dojściu nieudanego malarza do dyktatury w Niemczech i o jego rządach, ten obejrzał wszystkie. I dowiedział się znacznie mniej, niż gdyby przeczytał najmarniejszą książczynę. Co lepsze egzemplarze hitlerowej konfekcji oferują widzowi przynajmniej ciekawostki – choć, przyznajmy, akurat w historii tak złowrogiej jak III Rzesza doszukiwanie się ciekawostek to pomysł dyskusyjny. Ogromna jednak większość nawet na ciekawostki się nie sili, ogranicza się do powtórzenia kanonicznych frazesów, które niczego nie mówią, niczego nie wyjaśniają, więcej, wręcz zamazują istotę zła. Rasizm, nacjonalizm, nietolerancja są be, bo Hitler – a Hitler był be, bo rasizm, nacjonalizm i nietolerancja.

Próżno by oczekiwać po producentach i autorach wspomnianych dzieł cienia zadumy nad tym, a skąd, a dlaczego, a czy na pewno. Gdyby poświęcili scenariuszowi jedną dziesiątą uwagi, którą poświęcają kolorowaniu archiwalnych fotek i filmów, inscenizowaniu scen z Berghofu, kancelarii Rzeszy, rekonstruowaniu wnętrz pociągu pancernego „Amerika” i, ogólnie, dbałości o atrakcyjny entourage i przyciągające widza obrazki, świat by niewątpliwie od tego zalewu filmowych dokumentów zmądrzał. Nie zmądrzeje jednak. Trudno nie odnieść wrażenia, że formuła filmu historycznego jest tylko pretekstem do zaspokojenia głodu obcowania z nazistowską symboliką, że wspomniane filmy zastępują różnego rodzaju gadżety i suweniry ze swastyką, które pewnie byłyby bardzo chodliwym towarem, gdyby nie były zakazane.

Ba, nie dość, że widz nic z tego nie ma, poza przemieleniem oczami obrazków, to jeszcze może zgłupieć. I coraz poważniej zastanawiam się, czy nie o to aby chodzi, żeby zgłupiał.

Popkulturowy Hitlerek wyskakujący z kablówek tak się ma do prawdziwego, jak pajacujący po pudelkach Nergal do Lucyfera. Oczywiście, kto chce, ten może sięgnąć po książki, doczytać, pomyśleć, zweryfikować. Ilu jednak takich jest? Zresztą i na rynku księgarskim zły pieniądz wyparł lepszy. A dostęp do źródeł jest utrudniony. Wielokrotnie pisałem, że zakaz reprodukowania „Mein Kampf” nie ma na celu bynajmniej powstrzymania ewentualnego neonazistowskiego kultu – bo, jako żywo, ta książka z nikogo fascynata narodowego socjalizmu nie uczyni – ale ukrycie rzeczywistych lewicowych korzeni zbrodniczej ideologii. Po to, by zamiast ze źródłami obcowały współczesne pokolenia z jedynie słusznymi interpretacjami.

Artykuł został opublikowany w 8/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.