52 kule dla Abu Dżihada
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

52 kule dla Abu Dżihada

Dodano: 4
Izraelscy żołnierze w akcji
Izraelscy żołnierze w akcji Źródło: Wikimedia Commons / Fot: Israel Defense Forces
Izraelskie komando zabójców przeniknęło do Tunisu i wyeliminowało groźnego terrorystę. To była jedna z najbardziej brawurowych operacji w historii służb.

Wszystko zaczęło się od autobusu.

Na przełomie lat 50. i 60. na pustyni Negew zbudowaliśmy supertajny ośrodek badań nuklearnych Dimona. Tak tajny, że nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Pracujący tam ludzie dowożeni byli autobusami z miejscowości Beer Szewa. Jeden z nich nazywany był „Autobusem Matek”.

Dlaczego?

Ponieważ jechały nim niemal same kobiety. Asystentki, sekretarki i inne pracownice. 7 marca 1988 r. autobus został zatrzymany po drodze przez trzech mężczyzn w mundurach. Napastnicy – uzbrojeni w kałasznikowy i granaty – wdarli się do środka. Pasażerowie wpadli w panikę i zaczęli wyskakiwać na zewnątrz. Części udało się uciec, ale 11 osób dostało się do niewoli. Dziesięć kobiet i jeden mężczyzna.

Kim byli napastnicy?

Palestyńskimi bojownikami z Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Unieruchomiony autobus został tymczasem otoczony przez policję. Rozpoczęły się negocjacje, terroryści postawili swoje żądania i zagrozili, że jeżeli nie zostaną spełnione, co pół godziny będą mordować po jednym Izraelczyku.

Dotrzymali słowa?

Niestety tak. Pierwszy zginął mężczyzna – nazywał się Wiktor Ram. Gdy dowódca antyterrorystycznego oddziału policyjnego Yamam usłyszał strzały, uznał, że nie ma co dłużej czekać. Podjął decyzję o szturmie. Snajperzy zaczęli strzelać, a inni policjanci wybijać szyby i wyciągać na zewnątrz przerażonych pasażerów. Wszyscy Palestyńczycy zginęli, ale zdążyli wcześniej zabić jeszcze dwie kobiety. Podczas akcji krzyczeli: „Przysłał nas Abu Dżihad!”.

Kto to był?

Prawa ręka Jasera Arafata. Szef zbrojnego skrzydła OWP. To był człowiek odpowiedzialny za wiele zamachów na Izraelczyków. Jego ludzie podkładali bomby, rozstrzeliwali zakładników. Abu Dżihad miał na rękach mnóstwo żydowskiej krwi. Po zamachu na „Autobus Matek” władze Izraela uznały jednak, że miarka się przebrała. Zapadła decyzja, że Abu Dżihad musi zostać zlikwidowany.

W Polsce jest takie powiedzenie: kropla, która przelewa czarę goryczy.

My w Izraelu mówimy: ostatnia słomka, która złamała grzbiet wielbłąda. Chodzi o to samo. Planując atak na „Autobus Matek”, Abu Dżihad podpisał na siebie wyrok. Dopadnięcie tego człowieka było jednak zadaniem niebywale trudnym. Właściwie niemożliwym.

Abu Dżihad, 1970 r.

Dlaczego?

Dlatego, że Abu Dżihad – tak jak całe kierownictwo OWP – mieszkał w Tunezji. A więc 2,5 tys. km od Izraela. Mimo to izraelskie służby zaczęły planować operację. Mieliśmy w Tunisie agentów, którzy szybko ustalili, w której willi mieszka Abu Dżihad. Jedna z agentek pod fałszywym pretekstem dostała się nawet do domu terrorysty i dostarczyła nam szczegółowy plan budynku.

Czy to prawda, że w Izraelu została zbudowana replika tej willi?

W Ministerstwie Obrony Izraela znajduje się specjalny wydział, który zawsze buduje dokładną replikę budynku, w którym ma się odbyć akcja antyterrorystyczna. Następnie komandosi wielokrotnie ćwiczą w niej całą operację.

Palestyńczycy nie spodziewali się odwetu za atak na pustyni Negew?

W Tunezji czuli się bezpiecznie. Uważali, że tak daleko nasze ręce nie sięgają. Całej operacji omal nie zdekonspirowali jednak Francuzi, którzy ostrzegli OWP, że Izraelczycy coś kombinują.

Chwileczkę, Francuzi ostrzegli terrorystów?

Dzisiaj, kiedy na ulicach Paryża islamscy radykałowie dokonują krwawych zamachów, wydaje się to zdumiewające, ale w latach 80. sytuacja wyglądała nieco inaczej. Francuzi uznawali Tunezję za swoją strefę wpływów. Nie chcieli, żeby ktokolwiek im tam bruździł. Co więcej, francuskie służby utrzymywały dobre kontakty z OWP. Obie strony zawarły niepisany układ. My wam nie będziemy przeszkadzać, a wy nie będziecie dokonywać zamachów na naszym terytorium. Pamiętam taką historię – na lotnisku w Marsylii wylądował groźny terrorysta. Policja od razu go zidentyfikowała, ale sam minister spraw wewnętrznych Francji zabronił go aresztować. O relacjach palestyńsko-francuskich dużo mówi również to, że Jaser Arafat w 2004 r. swoje ostatnie chwile spędził w szpitalu wojskowym Percy w Clamart.

Wróćmy do akcji w Tunezji. Jak Izraelczycy planowali przerzucić tam swoich żołnierzy?

To była najtrudniejsza część operacji. Do Tunezji posłano kilka okrętów, w tym okręt podwodny. Na jednym z nich znajdowało się stanowisko dowodzenia – operacją kierował Ehud Barak – a na innym sala operacyjna z personelem. W powietrzu unosiły się zaś dwa boeingi 707. Jeden był wyposażony w sprzęt przechwytujący rozmowy radiowe prowadzone przez tunezyjskie służby. Drugi był latającą cysterną. W odwodzie czekała eskadra śmigłowców, która, w razie kłopotów, miała zabrać naszych ludzi z gorącego terenu. A także uzbrojone samoloty bojowe.

A te ostatnie po co?

Były przygotowane na wypadek, gdyby do całej afery wmieszała się tunezyjska armia. To byłaby jednak ostateczność. Wszyscy mieli nadzieję, że do takiej eskalacji nie dojdzie.

Przejdźmy do samej operacji.

W nocy z 15 na 16 kwietnia 1988 r. komandosi z legendarnej jednostki Sayeret Matkal dotarli na tunezyjską plażę na łodziach pontonowych typu Zodiac. Wylądowali w pobliżu ruin Kartaginy. Czekały tam na nich trzy minibusy wynajęte przez naszych agentów. Powodzenie całej, gigantycznej operacji zależało jednak od jednej drobnej sprawy: czy tej nocy Abu Dżihad będzie w domu. Gdyby zdecydował się nocować na mieście, akcja musiałaby zostać odwołana. Wyobraża pan to sobie? Wszystkie te okręty, samoloty musiałyby wrócić do Izraela.

Był u siebie?

Nie! Gdy nasi komandosi wylądowali w Tunezji, dowiedzieli się, że Abu Dżihad przebywa na nocnej konferencji z innym przywódcą OWP. Sytuacja była niezwykle nerwowa. Kilkudziesięciu izraelskich żołnierzy siedziało na środku tunezyjskiej plaży. W każdej chwili ktoś mógł ich zauważyć, podnieść alarm. Po 1,5 godziny pełnego napięcia oczekiwania otrzymali jednak informację – konferencja się skończyła. Abu Dżihad ruszył w stronę swojej willi.

Czytaj też:
Esesman w Mossadzie

Co zrobili?

Wsiedli do busów i popędzili w stronę Tunisu. Wkrótce znaleźli się na miejscu.

Kto zginął pierwszy?

Ochroniarz, który siedział w samochodzie zaparkowanym przed willą. Podszedł do niego jeden z naszych komandosów przebrany za kobietę. W rękach miał pudełko czekoladek, które zasłaniało pistolet z tłumikiem. Facet dostał kilka kul z bliskiej odległości.

Potem weszli do domu.

Tak. Wyglądało to jak na sensacyjnym filmie. Komandosi mieli na sobie kamizelki kuloodporne i maski chirurgiczne na twarzach. Na głowach słuchawki i mikrofony mikrofalówek. Za pomocą specjalnej technologii bezszelestnie wyważyli drzwi i dostali się do środka. Wiedzieli, że w domu jest jeszcze jeden ochroniarz. Dopadli go w piwnicy. Wraz z nim zastrzelili przypadkowego człowieka.

Kto to był?

Ogrodnik, który znalazł się w złym miejscu, o złej porze.

Gdzie wtedy znajdował się Abu Dżihad?

Artykuł został opublikowany w 10/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.