Ukochane wojsko II RP. Fantazja ułanów naprawdę nie znała granic
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Ukochane wojsko II RP. Fantazja ułanów naprawdę nie znała granic

Dodano: 
Święto Kawalerii w Krakowie z okazji 250 rocznicy Odsieczy Wiedeńskiej (1933 rok)
Święto Kawalerii w Krakowie z okazji 250 rocznicy Odsieczy Wiedeńskiej (1933 rok) Źródło: Fot: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Kawaleria była ukochanym wojskiem Polaków. Podczas pokoju ułani pili, chodzili na dziewczynki i robili dzikie kawały. Podczas wojny siali przerażenie wśród wrogów Rzeczypospolitej.

Życie żołnierza to nie tylko adrenalina pola bitwy i rutyna koszar. Służba wojskowa nierozerwalnie związana jest z humorem. Do komicznych sytuacji w niezwykle barwnej, wielonarodowej armii II RP dochodziło często. Opinię największych kawalarzy mieli w niej oczywiście ułani. Cechowały ich zawadiacki kawaleryjski sznyt, który tak bardzo przyciągał kobiety, i luz, który wywoływał wściekłość oraz zazdrość kolegów z piechoty. Ułanom, jako kontynuatorom najlepszych tradycji rycerstwa Rzeczypospolitej, znacznie więcej wybaczano. Było to ukochane wojsko Polaków.

W dwudziestoleciu międzywojennym służbę w kawalerii wybierało wielu młodych ziemian i arystokratów. Jednym z nich był książę Eustachy Sapieha. W połowie lat 30. trafił on do słynnej, elitarnej podchorążówki w Grudziądzu. Niestety, musiał on odbębnić w niej szereg godzin zajęć teoretyczne. Jak się jednak okazało, wcale nie było na nich nudno. „Wykładowcą balistyki był pułkownik artylerzysta Wróblewski – pisał Sapieha w swoich wspomnieniach »Tak było«. – Podczas pierwszego wykładu wyłożył nam podstawową zasadę: »Kiedy siusiacie, im wyżej kuśkę podniesiecie, tym dalej nasiusiacie, ale jeśli wysoko ją podniesiecie, to zasięg się zmniejszy, to samo dzieje się z działem«”.

Mimo tak ciekawych wykładów młodzi ułani dużo bardziej woleli ćwiczenia praktyczne. Choć nie zawsze były one udane. „Przyszła ostra zima, podczas której odbyły się dość krótkie manewry – wspominał książę. – Dowództwo, opierając się na poprzednich doświadczeniach, bało się o opinie szkoły i o opinie moralną około 300 młodych ludzi, więc wpakowało nam do zupy jakieś tam chemikalia, które miały ostudzić ochoty podchorążych rozkwaterowanych po wsiach. Ostudzić może ostudziło, ale panowie oficerowie nie spodziewali się, że kucharze hojną ręką sypnęli podwójną dawkę nie tylko do żołnierskiej strawy, ale też do jedzenia w kasynie oficerskim. Pierwszego dnia nikt nie był zdolny do jakichkolwiek ćwiczeń. Jak daleko można było okiem sięgnąć, na ośnieżonych, pustych pomorskich polach kucały dziesiątki ludzkich postaci, trzymających konie na cuglach. Nie ominęło to i panów oficerów, z tą różnicą, że przy kucającym, powiedzmy rotmistrzu, jego konia trzymał kucający luzak. Kłopotów z panienkami nie było, ale i ćwiczeń też nie”.

Czytaj też:
Z nieba na Konarmię. Polscy piloci byli zmorą bolszewików

To, że wielu ułanów pochodziło z rodzin ziemiańskich, miało ten plus, że podczas manewrów zawsze w pobliżu znajdował się jakiś zaprzyjaźniony majątek. Pewnego jeden z kawalerzystów, niejaki Osuchowski, zaprosił cały swój pluton na kolację do domu rodziców. Sapieha pisał: „Pogoda była wspaniała, także przy dębowych stołach na dębowych ławkach w ogrodzie zaczęliśmy bardzo wcześnie oblewać okazję. Na kilkaset metrów przed nami w strumyku kąpały się dziewczęta, które zostały zaangażowane do sianokosów czy jakichś innych zbiorów. Pan Osuchowski ojciec, ku wielkiemu niezadowoleniu żony, wyniósł dla nas dwie dobre lornetki, mówiąc, że zauważył między nimi dwie, trzy dziewczęta naprawdę warte lornetkowania”.

Rzeczywiście, większość kawaleryjskich anegdot dotyczy spraw natury cielesnej. Kobiety bowiem – obok walki, wódki i koni – były główną pasją ułanów. Choć nie wszystkich. Wbrew stereotypowi byli w szeregach jazdy II RP żołnierze nieśmiali. Choćby Jurek Sudziński, który trzymany surową ręką w domu, nie bardzo wiedział, jak się zabrać za amory. Koledzy po zakrapianym obiedzie w restauracji postanowili więc mu w tym pomóc, wcześniej jednak posłali go do automatu z prezerwatywami.

„Biedny Jurek rozglądał się na wszystkie strony, czerwony po uszy szukał po kieszeniach drugiej złotówki – relacjonował Sapieha. – Na początku korytarza siedziała tak zwana sraj-babka, z którą rozpocząłem rozmowę, żeby odciągnąć jej uwagę od podejrzanych poczynań podchorążego. W końcu moneta wrzucona drżącą ręką zadzwoniła, wpadając do automatu, po czym mechanizm jakoś stuknął, zadrżał i dno mu się otworzyło. Jurek automatycznie podłożył obie ręce, parę kopertek do nich wpadło, ale kilkadziesiąt upadło na podłogę. Jakiś pan właśnie schodził po schodach, babka zaczęła krzyczeć, że złodziej kradnie kondomy, kierownik przybiegł z góry, wszyscy naraz gadając, wytrzeszczali oczy na biednego winowajcę. Stał jak przyklejony do podłogi, czerwony jak burak, trzymając w rękach parę kopertek, pośród ich kupki leżącej na około niego na podłodze. Wyciągnęliśmy go z opresji, ale poszedł szybko do domu. Czy miał w kieszeni choć jedną kopertkę, za którą zapłacił dwa złote – nie wiem”.

Z całej służby Sapieha najlepiej wspominał jednak święto pułkowe (służył w 2. Pułku Ułanów Grochowskich im. Gen. Józefa Dwernickiego stacjonującym w Suwałkach). Był to dla kawalerzystów najważniejszy dzień w roku. Zaczynało się od uroczystej mszy świętej i parady, na którą zapraszana była cała lokalna elita – biskupi, dygnitarze państwowi i wojskowi, ziemianie oraz przemysłowcy. Potem zaś odbywała się uroczysta kolacja, która – po wyjściu szacownych gości – przeradzała się w dziką pijatykę. W hulance brały udział prostytutki, które doskonale wiedziały, kiedy który pułk ma swoje święto, i zjeżdżały na uroczystości z całej Polski.

Kawaleria II RP. Zdjęcie ilustracyjne. Fot: NAC, Archiwum Ilustracji IKC.

Oto, w jaki sposób książę opisywał jedno ze świąt:

„Gdzieś dobrze nad ranem zaczęła się wielka burda. Poszły w ruch pięści, butelki, stołki, nawet szable i wyciągnięte pistolety. Bijatyka była ogólna, wszystko fruwało w powietrzu, omal nie rozwalono całej Resury. Mój bardzo serdeczny przyjaciel, porucznik Nowak, twierdząc, że nie będę zdolny do uchyleniem się przed strzałem, wyciągnął pistolet i strzelał do mnie trzy razy. Ledwie go Loth z Holnickim z pomocą innych jakoś uspokoili i zabrali pistolet. Jak skończyliśmy tę zabawę, nie bardzo pamiętam, bo nikt z nas bardzo trzeźwy do koszar nie wrócił”.

Nad ranem wieść o tym, co się stało, rozeszła się po jednostce. Ułani musieli stawić się na dziedzińcu, przed obliczem dowódcy. Przedstawiali sobą widok żałosny. Jęczący, z przekrwionymi oczami, ledwo trzymali się na nogach. Bury specjalnej jednak nie dostali, bo dowódca… sam brał udział w całej hecy. Uradzono jednak, że udadzą się do Resury, aby załagodzić całą sprawę, zanim wyjdzie na jaw i zainteresują się nią prasa oraz policja.

Oto, co się stało: „Mając majora z bukietem róż w ręku, jako przewodniczącego naszej delegacji, doszliśmy do marmurowych schodów Resury, po których w naszym stanie było nam bardzo ciężko wchodzić. Oczom nie wierząc, zastaliśmy sale zupełnie puste. Ani stolika czy krzesła, ani firanki, obrazka czy butelki na długich półkach, zbite szyby wyjęte, podłogi zamiecione – nie do wiary. Za ogromnym, pustym, ciężkim bufetem w głównej sali oparta na łokciach stała właścicielka lokalu, pani Serbinowa. Była to postać niezmiernie popularna, prowadziła tę Resurę (pod inną nazwą) przed wojną za rosyjskich czasów. Teraz z przymrużonymi oczyma objęła nas wszystkich wzrokiem bez najmniejszego ruchu.

Maks odchrząknął, wystąpił z grupy i kładąc przed nią na ladzie bukiet róż, palnął małą mówkę o młodości, która może czasem szaleć, o żołnierce, twardej dyscyplinie w koszarach, prosił o przebaczenie i obiecał, że pułk poniesie wszelkie koszta tego pogromu. Twarz pani Serbinowej nie drgnęła i kiedy major skończył, ona z kolei zabrała głos. Akcent miała rozkoszny, polsko-litewsko-białoruski, miękki, zaciągający:

Artykuł został opublikowany w 3/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.