39 minut magii

Dodano: 
Koncert Przemysława Gintrowskiego we Wrocławiu
Koncert Przemysława Gintrowskiego we Wrocławiu Źródło:Ze zbiorów ośrodka PAMIĘĆ I PRZYSZŁOŚĆ
Grzegorz Kowal || Przemysław Gintrowski swoje dwa ostatnie recitale zagrał w ramach uroczystości upamiętniających bohaterów polskiego podziemia niepodległościowego. Trudno o bardziej symboliczne zwieńczenie życia niezłomnego barda

Miałem olbrzymi zaszczyt zorganizować pierwszy z tych koncertów – 12 lutego 2012 r. we Wrocławiu. Pracując we wrocławskim Ośrodku „Pamięć i Przyszłość”, wymyśliłem konkurs na piosenkę o Armii Krajowej, którego laureaci wystąpili na wspólnej gali finałowej, a gwiazdą wieczoru był właśnie Przemysław Gintrowski. Koncert zaczął się od występów młodych artystów, opowiadających historię Armii Krajowej właściwymi sobie środkami wyrazu – publiczność rozgrzewała się przy dźwiękach rocka, reggae, a nawet dubstepu. Po tej ciekawej, dość wybuchowej mieszance na scenę wszedł on. Skromny, ubrany na czarno, tak, jakby nie chciał swoją osobą odwracać uwagi od przesłania, które niosła jego twórczość. Recital rozpoczął tak samo jak bodaj wszystkie swoje koncerty – „Modlitwą o wschodzie słońca”. Wyjątkowy nastrój zbudowały piękne interpretacje wierszy Zbigniewa Herberta – „Odpowiedź”, „Do Marka Aurelego” i „Nike, która się waha” – a także przeszywające serce „Birkenau” do słów Jacka Kaczmarskiego. Następnie wybrzmiały jeszcze: „Jaki miły i mądry facet”, „Modlitwa o szarfę i trunek”, „Kanapka z człowiekiem” oraz „Powrót”. Wieczór zamknął Herbertowskimi „Wilkami”. Łącznie 39 minut muzyki. 39 minut magii.

Przy tym ostatnim utworze Gintrowski ledwo ukrywał wzruszenie. Podobnie jak ledwo zauważalne było drżenie jego rąk, które tylko u najbardziej spostrzegawczych widzów mogło wzbudzać jakiś niepokój. Czy był to zwiastun śmiertelnej choroby? A może już jej objaw? Czy ktoś na widowni przypuszczał, że jest świadkiem przedostatniego koncertu w życiu tego wielkiego artysty?

Kiedy byłem mały, moja mama słuchała Gintrowskiego tak często, że jego muzyka stanowiła właściwie swoistą ścieżkę dźwiękową dla moich dziecięcych zabaw. Nie Majka Jeżowska, nie Fasolki, tylko właśnie Gintrowski i jego zachrypnięty głos odtwarzany ze zgranych kaset magnetofonowych. Mały brzdąc, którym wówczas byłem, nie mógł oczywiście zrozumieć tej twórczości, ale ziarno zostało zasiane. I kilkanaście lat później chłonąłem już całą dyskografię zupełnie świadomie. W końcu, w 2009 r., zdarzyła się pierwsza okazja, aby posłuchać go na żywo. Koncert był doskonały. Gintrowski zdecydowanie nie szczędził głosu. W dodatku nie dość, że po występie udało mi się uścisnąć jego dłoń, to jeszcze zapytał, co sądzę o utworach, które nagrywa na kolejną płytę. On, wielki bard, pytał mnie, studenciaka z Wrocławia, o zdanie! Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Podobnie jak to, że dwa i pół roku później, podczas „mojego” wydarzenia, jego jedynym specjalnym życzeniem było, aby w garderobie znalazła się popielniczka. Tylko to. Tylko popielniczka. Będąc żywą legendą, nie miał w sobie absolutnie niczego z gwiazdy.

Przemysław Gintrowski ostatni raz na scenie wystąpił 1 marca 2012 r. w Warszawie, w dniu tak bliskich mu żołnierzy wyklętych. Zmarł pod długiej i ciężkiej chorobie, 20 października tego samego roku. Cześć jego pamięci!

Artykuł został opublikowany w 51/2019 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także