Ta inwazja miała zmiażdżyć protestantyzm w Anglii. Dlaczego katolicy ponieśli taką klęskę?
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Ta inwazja miała zmiażdżyć protestantyzm w Anglii. Dlaczego katolicy ponieśli taką klęskę?

Dodano: 
Obraz „Bitwa pod Gravelines” autorstwa Philippe’a-Jacques’a de Loutherbourga (olej na płótnie, 1796)
Obraz „Bitwa pod Gravelines” autorstwa Philippe’a-Jacques’a de Loutherbourga (olej na płótnie, 1796) Źródło: Wikimedia Commons / National Maritime Museum, Greenwich Hospital Collection
„Wysłałem mą flotę przeciw ludziom, nie przeciw wiatrowi i falom” – powiedział hiszpański król, gdy doniesiono mu o klęsce.

Filip II kazał stworzyć Wielką Armadę ze wszystkich okrętów i statków, jakie udało się zebrać wiosną 1588 r. w Hiszpanii, i wyprawić ją na Anglię z kilku powodów. Po pierwsze, nienawidził szerzącego się w Europie protestantyzmu; po drugie, Anglia wsparła protestanckich buntowników holenderskich; po trzecie, Anglicy stawali się konkurencją w handlu i podbojach zamorskich; po czwarte, piraci oraz korsarze angielscy napadali i rabowali hiszpańskie miasta na amerykańskim wybrzeżu oraz statki wiozące złoto i srebro z Nowego do Starego Świata. W tym ostatnim procederze wiodącą rolę odgrywał niejaki Francis Drake.

Pirat fregata i ofiara głuptak

Francis Drake zaczynał jako pirat, czyli bandyta, ale ponieważ podzielił się łupem z królową angielską, ta wzięła go pod swoją opiekę i nadała mu status korsarza. Był to – niezależnie od bandyckich skłonności – jeden z najlepszych żeglarzy wszech czasów. Za zgodą królowej jesienią 1577 r. zaczął łupić wybrzeża południowej Ameryki, potem przepłynął Cieśninę Magellana i w następnym roku napadł na Valparaiso (dziś w środkowych Chile). Potem pożeglował na północ i zaatakował Panamę, a w 1579 r. splądrował wybrzeża Hondurasu i Nikaragui, docierając aż do Kalifornii. Stamtąd poprzez wyspy Mikronezji i Melanezji dopłynął do Moluków. Wreszcie we wrześniu 1580 r. wrócił szczęśliwie z bogatym łupem do Anglii. W latach 1585–1586 wyprawił się na Karaiby, gdzie zdobył m.in. Cartagenę, a opuścił ją dopiero po zainkasowaniu 116 tys. dukatów. W 1587 r. Drake napadł na główny hiszpański port w Kadyksie i spalił tam liczne okręty. To była kropla, która przelała czarę goryczy Filipa II.

Król Hiszpanii Filip II Habsburg, obraz Sofonisby Anguissoli, po 1570 roku

Dla oddania istoty usług, jakie świadczył Jej Królewskiej Mości Elżbiecie I, posłużymy się przykładem morskiego ptaka drapieżnego – fregaty wielkiej. Zmusza ona inne ptaki, a zwłaszcza – nomen omen – głuptaki, do oddania upolowanego wcześniej łupu. Proceder nazywa się naukowo kleptoparazytyzm, a wygląda tak: fregata z ogromną szybkością pikuje na głuptaka, wrzeszczy, dziobie go i bije skrzydłami, goni dopóty, dopóki ten nie wypluje trzymanej w dziobie ryby, którą napastnik z łatwością chwyta w locie i niesie do własnego gniazda.

Fregata jest czarnym ptaszyskiem o rozpiętości wąskich, ostro zakończonych skrzydeł przekraczającej 2 m, ale o wadze ciała poniżej 1 kg. Głuptak również należy do świetnych lotników, ale gdzie mu tam do fregaty. Waży ponad 4 kg, zaś rozpostarte skrzydła mierzą znacznie mniej niż 2 m. Trzeba pióra Ezopa bądź La Fontaine’a, aby porównać owe ptaki do okrętów wojennych i statków handlowych, z których te pierwsze są wąskie i bogato ożaglowane, a więc szybkie, zwrotne i skuteczne w ataku, a drugie – pękate i stabilne – zabierają znacznie więcej towaru (dajmy na to srebra i złota z Meksyku lub Peru), ale ani uciec przed napastnikiem nie potrafią, ani tym bardziej go pokonać.

Ptaki morskie z zasady – jak żaglowce – wykorzystują siłę wiatru, ale raczej nie po to, aby pędzić do przodu lub halsować, lecz aby unosić się w powietrzu. Czynią tak, gdyż wiatr uderza we wzburzone fale i tworzy prądy wstępujące. Na pustyni prądy owe występują dzięki różnicom temperatur różnych warstw powietrza, z czego korzystają sępy, natomiast fregaty – ale i głuptaki czy albatrosy – cieszą się z wiatru morskiego. Czyż i w tym nie są podobne do żeglarzy? Bez silnego wiatru zarówno żagle, jak i skrzydła są mało przydatne...

Dopaść hiszpańską karakę, karawelę bądź galeon, sterroryzować ich załogę, a jeśli się opiera, to ją zdrowo poturbować muszkietem i kordelasem, zabrać drogocenny towar z ładowni, a łup zatargać nad Tamizę – jak fregata do gniazda – tym trudnił się Francis Drake. Pirat, a potem korsarz, którego królowa angielska obdarzyła łaskami i nadała mu szlachectwo.

130 okrętów Mediny-Sidonii

Dowództwo Armady, nazwanej Wielką lub Niezwyciężoną, powierzono księciu Medinie-Sidonii, który jako głównodowodzący wojska, a zwłaszcza floty, nie dorównywał zmarłemu, wspaniałemu admirałowi, markizowi Santa Cruz. Śmierć markiza była pierwszym problemem, który później zadecydował o porażce Hiszpanii. Medina dostał pod komendę 8 tys. marynarzy na 130 jednostkach pływających, z których tylko 40 było wielkimi galeonami wojennymi. Resztę stanowiły galery – czyli okręty wiosłowo-żaglowe, dobre do walk z galerami Turków na Morzu Śródziemnym; gorsze na oceanie w starciu z żaglowcami Anglików – oraz statki handlowe do przewozu wojska.

XVI-wieczny obraz przedstawiający bitwę pomiędzy Wielką Armadą a okrętami angielskimi, autor nieznany.

Desantu na wybrzeżach Kentu miała bowiem dokonać niemal 20-tysięczna armia, w większości złożona z odnoszących zwycięstwa nad Holendrami żołnierzy księcia Parmy. Tyle tylko, że dopiero trzeba było ich zabrać z Flandrii, a z tym mogły wystąpić – i wystąpiły! – kłopoty. Kolejnych problemów nastręczały stare, trudne w obsłudze działa okrętowe (zresztą obsługiwane przez niedostatecznie wyćwiczonych kanonierów), przeważnie o małym kalibrze i zasięgu. Ufając przewadze żołnierzy znajdujących się na pokładach, Hiszpanie chcieli rozstrzygać bitwy przez abordaż, czyli wdarcie się na okręty wroga. Jednak Anglicy – kolejny kłopot! – byli na to przygotowani. Dysponowali jednostkami mniejszymi, ale za to zwrotnymi i szybszymi, a ponieważ byli na ogół lepszymi żeglarzami, potrafili wykorzystać owe atuty. Mieli też lepsze działa i kanonierów, co pozwalało im strzelać kilkakrotnie częściej od wroga!

Trzeba zaznaczyć, że rozpowszechnione mniemanie o przytłaczającej przewadze ilościowej floty hiszpańskiej nad angielską jest mitem. Anglicy, którymi dowodzili Charles Howard i Francis Drake, mieli niemal 200 jednostek. To prawda – były to na ogół niewielkie patrolowce przybrzeżne, ale to właśnie dawało im przewagę na wodach pełnych mielizn i płycizn w pobliżu portów, gdzie również miały niebawem toczyć się decydujące boje. Wprawa żeglarska załóg i doświadczenie oraz talent dowódców pozwoliły zaś w pełni wykorzystać moc największego sojusznika Anglików – wiatru.

W kanale La Manche

Niekorzystny wiatr przyniósł Hiszpanom złowrogą zapowiedź nieszczęść już w połowie maja, kiedy na dwa tygodnie zatrzymał całą flotę w porcie. Potem, wiejąc z północnego wschodu, hamował posuwanie się okrętów Sidonii do tego stopnia, że Hiszpanie musieli wyrzucać zepsutą żywność za burtę i ograniczyć racje żywnościowe rozgoryczonych z tego powodu marynarzy.

Artykuł został opublikowany w 4/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.