Kłamstwa Sowietow były szyte tak grubymi nićmi, że łatwo było je podważyć. Tymczasem im bardziej bezczelnie Sowieci kłamali, tym bardziej... im wierzono.
Publikujemy fragment rozmowy Macieja Rosalaka z Dariuszem Tołczykiem, profesorem języków i literatur słowiańskich na University of Virginia w USA. Całość dostępna w najnowszym wydaniu Historia Do Rzeczy.
MACIEJ ROSALAK: Afirmacji symboli hitlerowskich zakazuje w licznych krajach nie tylko prawo, ale także opinia publiczna. Natomiast portrety Che Guevary lub sierp i młot ukazywane są bez przeszkód. Czy nie symbolizują one zbrodni?
DARIUSZ TOŁCZYK: Tym, którzy znają prawdziwą historię komunizmu, takie symbole kojarzą się oczywiście z popełnionymi przez komunistów zbrodniami. Natomiast ci, którzy tej historii nie znają, mają na ogół niejasne skojarzenia z jakimś młodzieńczym buntem, młodzieńczą przekorą. Młodzież akademicka w Stanach Zjednoczonych nosi jeszcze niekiedy portrety Che Guevary, a profesorowie uśmiechają się na ten widok pobłażliwie. Bo też przekora jest tu jakoś mało przekorna, a mit Guevary jest skomercjalizowany, stanowi raczej wyraz mody, a nie buntu.
Jednak przecież ten mit wypływa na Zachodzie z długiej tradycji liberalno-lewicowej. Z akceptacją ideologii i praktyki komunistycznej spotykaliśmy się i spotykamy nadal nie tylko w biednych krajach – na przykład Ameryki Łacińskiej – ale także w państwach o zakorzenionym dawno systemie demokratycznym i wielowiekowej kulturze chrześcijańskiej. Dlaczego?
Wydaje się, że jest to obecnie zjawisko spotykane raczej w Europie niż w Ameryce. Na gruncie amerykańskim to doprawdy kwestia mało znacząca i – moim zdaniem – należy zróżnicować podejście do spuścizny komunizmu w krajach europejskich i w USA. Pewną tęsknotę za komunizmem widzimy w Europie nawet wśród tamtejszego establishmentu. To są zwykle kontestatorzy z lat 60., którzy dziś rządzą najbardziej rozwiniętymi państwami jako na przykład francuscy lub niemieccy politycy czy bankierzy, ale pamiętają młodzieńcze zauroczenie komunizmem. A podczas demonstracji z 1968 r. Che Guevara traktowany był akurat jako świeży męczennik za sprawę walki z kapitalizmem.
Pożyteczni idioci” – ten leninowski termin pasuje do intelektualistów i twórców od Woltera do Sartre’a, Bernarda Shawa i Hemingwaya oraz do polityków o takim znaczeniu dla świata jak prezydent USA Franklin Delano Roosevelt. Czy rzeczywiście byli durniami? Czy może celowo zamykali oczy na samodzierżawny, a potem komunistyczny despotyzm i terror, bo tak dyktowały im interes własny, cynizm, rachuba polityczna?
To jest bardzo szerokie pytanie. Ocena różnych postaci musi tu być zróżnicowana. Byli tacy, którzy rzeczywiście wierzyli w to, co podawała im propaganda komunistyczna, ale byli też inni, którzy kierowali się odmiennymi względami. Wiedzieli oni, bądź przynajmniej przypuszczali, jak to naprawdę jest z tym Związkiem Sowieckim, ale udawali, że nie wiedzą. A byli też tacy, którzy – z grubsza orientując się w sytuacji – przekonywali samych siebie, że doniesienia o zbrodniach bolszewickich są nieprawdziwe. Pomagał im w samooszustwie brak bezpośrednich, niepodważalnych dowodów zbrodni.
Ludzie na Zachodzie nie mogli przekonać się na własne oczy o sowieckich mordach. Generalnie istniały tylko czyjeś świadectwa na ten temat; ktoś przyjeżdżał, pisał, mówił o własnych tragicznych przeżyciach, a propaganda sowiecka kategorycznie, ze świętym oburzeniem, takim relacjom zaprzeczała. Słowa przeciw słowom. Ludzie Zachodu musieli wybierać, komu wierzyć. I tu mamy do czynienia ze zjawiskiem ujętym w rzymskim powiedzeniu o „niewiarygodnej prawdzie” i „prawdopodobnym kłamstwie”. To, co działo się w Związku Sowieckim za Stalina, było tak nieprawdopodobne, że ludzie w cywilizowanym świecie po prostu nie mogli w to uwierzyć. (…)