Broń odwetowa Hitlera. Jak Niemcy próbowali odmienić losy wojny

Broń odwetowa Hitlera. Jak Niemcy próbowali odmienić losy wojny

Dodano: 
Start rakiety V2 na poligonie w Peenemünde, marzec 1942.
Start rakiety V2 na poligonie w Peenemünde, marzec 1942. Źródło:Wikimedia Commons / Bundesarchiv, RH8II Bild-B0791-42 BSM / CC-BY-SA 3.0
Na Londyn spadały średnio po trzy pociski dziennie. V-2 zabiły w Wielkiej Brytanii 2754 ludzi, a V-1 – 6184.

Tymoteusz Pawłowski

W drugiej połowie 1943 r. wojna zdawała się rozstrzygnięta. Wehrmacht przegrywał na wszystkich frontach, z Berlinem zrywali sojusznicy, naród był wygłodzony, a niemieckie miasta regularnie demolowało lotnictwo: Amerykanie w dzień, a Brytyjczycy w nocy. Wszyscy – i politycy, i generałowie, i zwykli obywatele – spodziewali się kapitulacji. Ruch oporu w Europie szykował się do wystąpienia przeciwko okupantom. W spokojnej Danii takie powstanie nawet wybuchło.

Niemcy były już w takiej sytuacji w poprzedniej wojnie światowej. Starano się wówczas przedłużyć agonię, stosując nowe rodzaje broni i nowe taktyki. Co charakterystyczne dla niemieckich wojskowych, główną ich ofiarą miała być ludność cywilna. Okręty podwodne starały się zatopić transporty żywności i zagłodzić Brytyjczyków, a lotnictwo próbowało zabijać cywili. Jednak zarówno nocne ataki sterowców w pierwszej połowie wojny, jak i dzienne bombardowania z samolotów w drugiej nie przyniosły rezultatów. Rezultatów nie dały również zbudowanie „nadarmaty” o zasięgu ponad 100 km i ostrzeliwanie Paryża: 11 listopada 1918 r. Niemcy zostały zmuszone do podpisania zawieszenia broni.

Czytaj też:
Bomby na katedrę. Jak Niemcy z zemsty zniszczyli symbol Francji

Po 25 latach, w 1943 r. – pomimo znajdowania się w podobnej sytuacji co w listopadzie 1918 r – Niemcy nie złożyły broni. Władze niemieckie rozbroiły nielojalnych sojuszników, zmobilizowały dodatkowe siły i – inaczej niż w 1918 r. – postanowiły trwać (rozruchy w Danii zostały oczywiście spacyfikowane). Była to decyzja katastrofalna przede wszystkim dla Niemców, bo 90 proc. strat poniesionych przez nich w wojnie poniesiono po lecie 1943 r.

Broń odwetowa

29 września 1943 r. minister uzbrojenia III Rzeszy Albert Speer, zachęcając Niemców do dalszej walki, ogłosił, że już wkrótce Niemcy wezmą odwet za klęski wojenne. Pomóc im w tym miała tajna broń. Problem polegał tylko na tym, że tej Vergeltungswaffen – broni odwetowej – nie było. Było natomiast na nią wielu chętnych. Można nawet dodać, że zbyt wielu.

W państwie totalitarnym nie ma bowiem miejsca na racjonalne zarządzanie. Demokracja natomiast zapewnia dwie rzeczy istotne dla produkcji wojennej: odpowiedzialność rządzących przed wyborcami oraz naturalne wymiany elit w wyniku wyborów. Dyktatorzy nie muszą obawiać się niezadowolonych wyborców, a walka o rzeczywistą władzę (i awanse) odbywa się wyłącznie w kuluarach. Jednocześnie struktura państwa totalitarnego jest – specjalnie – nadmiernie skomplikowana po to, aby przywódca mógł odgrywać rolę rozjemcy. W III Rzeszy produkcją zbrojeniową zajmowało się kilkanaście organizacji, a każda z nich pracowała nad swoją własną cudowną bronią. Zupełnie inaczej niż w państwach demokratycznych, które nie tylko skupiły się na jednej Wunderwaffe – bombie atomowej – lecz także robiły ją wspólnie.

Czytaj też:
Kamikaze Hitlera

Chętnych na broń odwetową dla III Rzeszy było wielu. Lotnictwo miało samoloty odrzutowe, które jednak tak powoli wprowadzano do służby, że Niemców zdołali wyprzedzić Brytyjczycy. Marynarka wojenna pracowała nad doskonałymi U-Bootami, ale również miała opóźnienia. SS rozważało tę samą drogę co Japończycy i stworzenie formacji samobójczych. Chemicy opracowywali nowe zabójcze gazy bojowe. Fizycy – tych było niewielu, większość została bowiem wygnana z III Rzeszy za krnąbrność lub nieodpowiednie pochodzenie – pracowali nad bronią atomową, ale ich prace prowadzone w kilkunastu różnych instytucjach zmierzały w kilkunastu różnych kierunkach. Ostatecznie pierwszą broń odwetową zastosowała armia.

V – pierwsza broń odwetowa

Lądowanie aliantów we Francji 6 czerwca 1944 r. rozpoczęło ostatni etap wojny. Tydzień później, 13 czerwca, Niemcy wystrzelili w stronę Londynu 10 skrzydlatych pocisków Fieseler Fi-103. Jedynie cztery z nich dotarły do wybrzeży Anglii, a tylko jeden trafił w okolicę wyznaczonego celu, zabijając sześciu cywili. Pierwszy, zbyt pośpieszny atak okazał się fiaskiem. Kolejne bombardowanie powtórzono dopiero po trzech dniach. Do końca czerwca 155. Pułk Artylerii Przeciwlotniczej Wehrmachtu wystrzelił 2442 samoloty-pociski, z których tylko jedna trzecia dotarła do Londynu, zabijając 2441 ludzi. Pomimo nie najlepszych wyników Berlin ogłosił sukces, twierdząc, że to właśnie Fieseler Fi-103 jest bronią odwetową – Vergeltungswaffen – pociskiem V. Na razie jeszcze nie miał żadnego numeru, był jedyny w swoim rodzaju.

Dla bombardowanych Anglików nazwa nie miała znaczenia. Niemieckie samoloty-pociski opatrzono wojskowym kryptonimem Diver (Nurek) i tak były nazywane przez cywili. Używano również nazwy „Buzzer” (Brzęczyk) – od charakterystycznego odgłosu silnika pulsacyjnego. W zależności od miejsca zamieszkania – i statusu społecznego słuchaczy – przypominał im dźwięki wydawane przez młockarnię, motocykl bez tłumika albo motorówkę.

Żołnierze przygotowują V-1 do odpalenia.

Teoretycznie najbardziej zagrożeni ostrzałem byli mieszkańcy Londynu, który był głównym celem Niemców. W praktyce najbardziej zbombardowanym miastem było podlondyńskie Croydon, leżące kilkanaście kilometrów na południe od brytyjskiej stolicy. Tam uderzały pociski, którym przedwcześnie albo kończyło się paliwo, albo zostały uszkodzone przez artylerię i myśliwce. Croydon stało się również ofiarą udanej operacji wywiadowczej: Anglicy – fałszywymi relacjami prasowymi oraz meldunkami podwójnych agentów – zdołali przekonać Niemców, że ich bomby „przestrzeliwują” Londyn. Niemcy skrócili więc ich zasięg, Miało to fatalne skutki dla Croydon – które zostało zrujnowane – ale zmniejszyło ogólną liczbę ofiar o około 50 proc.

Tych i tak było dużo. Dla wysiłku wojennego istotna była również ewakuacja z Londynu blisko 1,3 mln ludzi. Tylko 20 proc. z nich dostało pozwolenie na wyjazd, reszta po prostu uciekła, a raczej wyjechała na wakacje na wieś. Wpłynęło to oczywiście negatywnie na funkcjonowanie stolicy – w tym produkcję zbrojeniową – w tej fazie wojny nie było to jednak nazbyt istotne.

Artykuł został opublikowany w 01/2020 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.