Alina Galewska – wspomnienia sanitariuszki z obozu Dulag 121

Alina Galewska – wspomnienia sanitariuszki z obozu Dulag 121

Dodano: 
Obóz Dulag 121, Pruszków
Obóz Dulag 121, Pruszków Źródło: Muzeum Miasta Warszawy
Do obozu Durchgangslager 121 (Dulag 121) w Pruszkowie Niemcy kierowali mieszkańców Warszawy po wybuchu Powstania Warszawskiego. Wiele osób siłą wyrzucano z domów, łapano na ulicach. Po wojnie nie wszyscy więźniowie Obozu powrócili do stolicy. Część wyjechała w różne rejony Polski.

Alina Galewska z d. Cydzik urodziła się w 1925 roku w Warszawie. W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała na Żoliborzu, skąd też została wypędzona. Aby ustrzec się przed wywózką na roboty do III Rzeszy, zaczęła pracować w obozie Dulag 121 w służbie sanitarnej. Pełniła tę funkcję do końca działania obozu – niosąc pomoc rannym i chorym oraz uczestnicząc w nielegalnym wyprowadzaniu więźniów. Tam też poznała swojego przyszłego męża, Wiesława Galewskiego, pomagającego w obozie w charakterze tłumacza.

Wywiad z Aliną Galewską przeprowadzili pracownicy Muzeum Dulag 121.

Jak Pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?
[Niemcy] zapędzili nas na wielką halę numer pięć. Tam dziewczęta i chłopcy z opaskami biało-czerwonymi mówili: „Tu się rozkładajcie”. Dowiedzieliśmy się, że będzie następny podział, że znów Niemcy będą rozdzielać – młodych do Rzeszy, starych do Generalnej Guberni. Tragiczna niepewność. Zaczęli rozdawać jedzenie. Okazało się, że nie wszyscy mają w co tę zupę wziąć. Siedzieliśmy przerażeni, czekając, co będzie dalej. W pewnym momencie naszą uwagę zwrócił mój kolega z wydziału tajnej architektury. Stwierdził, że z trudem mnie poznał. To był właśnie Wiesław Galewski. On z Mokotowem trafił na czwórkę. Ponieważ bardzo dobrze znał niemiecki, zgłosił się do pracującej w obozie doktor Bieleckiej [Julia Bielecka, pseud. Magdalena] i został tłumaczem. Od razu dostał opaskę. Przywilejem tych osób, które dostały pracę w obozie, była możliwość przechodzenia między zasiekami z jednej hali do drugiej. W ten sposób, gdy się dowiedział, że przyszli ludzie z Żoliborza, przeszedł z czwórki i zaczął mnie poszukiwać, może innych też. W każdym razie był już na tyle zorientowany, że wiedział, iż będą rozdzielać, że starzy ludzie mogą się dostać do Generalnej Guberni, natomiast z młodymi mogło być kiepsko.

Po rozmowie z rodzicami przyszło mu do głowy, by zwrócić się do doktor Bieleckiej, czy zgodzi się mnie zatrudnić w swoim punkcie, przy ambulatorium, bośmy tak nazywali tę klitkę, w której urzędowała doktor. Doktor się zgodziła. Problemem stało się, jak mam się dostać z piątki na czwórkę. Rodzice byli przerażeni, ale wiedzieli, że mam minimalne szanse niewywiezienia mnie do Niemiec na roboty. Próba była więc warta zachodu. Wiesław podszedł do jakiegoś niemieckiego strażnika, który stał pomiędzy tymi otoczonymi drutami barakami, i po niemiecku długo z nim rozmawiał. Przekonywał go, że przecież to nic takiego, że jak mam jechać do Niemiec, to szybciej pojadę z tej czwórki niż z piątki [W hali obozowej numer 4 umieszczane były kobiety uznane za zdolne do pracy i przeznaczone do wywiezienia w głąb Rzeszy, w hali numer 5 natomiast przetrzymywani byli więźniowie przed segregacją]. Ja przesunęłam się jeszcze bliżej wyjścia, w nadziei, że może się uda. Niemiec się odwrócił, oddalił trochę, a ja wtedy przemknęłam. Dostałam się pod skrzydła doktor Bieleckiej, otrzymałam opaskę i zaczęliśmy działać.

Przepustka Aliny Galewskiej, Obóz Dulag

Wracając do obozu – ambulatorium miało do dyspozycji trochę środków opatrunkowych, a z leków gencjanę i walerianę. Właściwie żadnych innych medykamentów nie było. Jak już zaczęłam pracować, to tę walerianę jako wspaniały lek, oczywiście w niewielkich ilościach, udało mi się chyba dwa razy na piątkę przenieść i podać mojej babci, która była już u schyłku życia. Zresztą, sprawdził się. Na zasadzie sugestii i uśmiechu na pożegnanie. Powiedzieliśmy babci, że to wspaniały lek, że jej pomoże, że będzie lepiej, uspokoi ją i ułatwi oddychanie. Wkrótce ją oddzielili od rodziców i wywieźli. Rodzice mówili, że do Jędrzejowa, do jakiegoś zakładu dla starych osób. Wkrótce tam umarła i bezimiennie została pochowana w jednym z dwóch grobów na miejscowym cmentarzu, ale nikt nie wiedział, w którym i nie udało się nikomu – ani mamie, ani siostrze mamusi, ani mnie, pomimo bytności tam – tego wyjaśnić. Wiem tylko, że bardzo szybko poszła do ziemi. Wszyscy byli tam chowani bez trumien, dobrze, jeżeli w jakimś okryciu z prześcieradeł. To już zupełnie tragiczna informacja, o której się dowiedzieliśmy dużo później, bo wtedy zdawało się i rodzicom, i mnie, że babcia w jakimś domu, który opiekuje się starymi ludźmi, znajdzie schronienie. Natomiast rodzice zostali wywiezieni do Generalnej Guberni, w stronę Krakowa, do Woli Zachariaszowskiej. Tam się osiedlili, ale tego też się dowiedziałam dopiero po tak zwanym „wyzwoleniu”, kiedy ludzie razem wracali do Warszawy i szukali się nawzajem. Ja tymczasem zostałam w Pruszkowie, w obozie.

Była Pani osobą pomagającą więźniom.
Pomagającą w najrozmaitszy sposób. Przy segregacji, przy ewentualnym wyprowadzeniu kogoś, kto miał możność wydostania się na podstawie jakiejś choroby. Musieliśmy pracować. Rano chleb trzeba było kroić, jak największą ilość. Było to twarde, wstrętne pieczywo, ale należało je na części podzielić. Na dłoniach mieliśmy pęcherze. Podobnie z kawą czy zupą. Nie wszyscy mieli naczynia, ale jakoś się jadło. Ludzie się wymieniali – zostawali w obozie góra jeden, dwa dni. Jednych wywożono, drugich przypędzano.

Czy Pani zdawała sobie sprawę z liczby tych ludzi?
Nie, nie potrafiłabym określić ich liczby. Czasem mijali mnie jacyś znajomi, byli ludzie, którzy wołali: „Pomóż!”. Wymyślaliśmy wszystkie możliwe sposoby, żeby tym ludziom pomóc i objaśnić, co Niemcy z nimi zrobią, bo przecież ci, co przychodzili z Warszawy, to niewiele wiedzieli. Pamiętam, jak wyprowadzaliśmy młodą dziewczynę, która udawała, że zaraz będzie rodzić. Dostała zgodę, myśmy ją wynieśli, oczywiście na noszach, odpowiednio pogrubioną, czymś przykrytą, krzyczącą, że zaraz będzie rodzić. I się udało. Muszę przyznać, że nie mogę sobie przypomnieć, czy ona gdzieś później wstała i po prostu dalej zadbała już o siebie, czy myśmy ją donieśli do szpitala. Naszym obowiązkiem było koniecznie wrócić, bo przecież dokumenty były już nieważne.

Była Pani w tym personelu, który nie wychodził na noc z obozu?
Z obozu nam wychodzić nie było wolno, wolno nam było tylko przechodzić z hali do hali. Czasem się chodziło np. na piątkę, gdzie pracowała Kazimiera Drescherowa [Kazimiera Maria Drescher pseud. Zula], coś załatwić, może po opatrunki. Pamiętam, że była dość surowa, ale sprawy starała się załatwić. Można się więc było domyślić, że sprzyja.

Jak wyglądała taka zwykła, codzienna rzeczywistość w obozie? Gdzie spaliście, jak to było zorganizowane? Czy można się było umyć?
Miałam menażkę, pewnie przyniesioną z domu. Właśnie się zastanawiam, jak ja się myłam. Krany prawdopodobnie były, na pewno wyłącznie z zimną wodą. Były też prowizoryczne latryny, ale nie mogę sobie przypomnieć, w którym miejscu. Chyba w jakimś zakątku hali. Załatwianie potrzeb fizjologicznych było bardzo skomplikowane. Trzeba było naprawdę być młodym i zręcznym, żeby dać sobie radę z tymi dechami – to był taki rów, deska i coś pod plecy, to wszystko się ruszało, chwiało. Było pełno robactwa, strącało się z ud insekty. Tak się na szczęście uchowałam w obozie, że nie nabawiłam się wszy, bo niektórym koleżankom się zdarzyło złapać, szczególnie te ubraniowe. Wszystkie sprawy załatwiało się na widoku, nie było żadnych przegródek, jak się akurat trafiły dwie, to nie można było mieć jakichkolwiek obiekcji, że się jedna drugiej wstydzi.

Takie pozbawienie godności.
Okropne. Wracając do pytania o spanie, nam przysługiwały same maty na hali albo beton. Kiedyś, nawet nie od razu, natrafiliśmy pod ścianą na taką jakby przewróconą szafę i postanowiliśmy na niej spać, bo deski to już nie ten beton. I tak żeśmy na tę szafę włazili i spali, ale którejś nocy jakiś Niemiec ściągnął mnie z niej. Na ratunek pospieszył mi mój towarzysz niedoli. Poderwał się oczywiście i temu Niemcowi coś zaczął tłumaczyć po niemiecku. Wtedy zawiązały się między nami przyjaźń i zaufanie. Nigdy nie chciał mi powiedzieć, co on mu powiedział. Nie wiem, pewnie wymyślił jakieś okropne rzeczy na mój temat, być może powiedział, że jestem zakaźnie chora. Do śmierci mi nie zdradził tematu tamtej rozmowy. Najgorszy postrach wzbudzał u wszystkich zielony wóz [zielony wagon – siedziba kierownictwa obozu Durchgangslager 121]. Mrożące krew w żyłach były codzienne meldunki, tam siedziała Niemka zwana Schwester Helene i gestapowiec esesman. Obie te osoby wrzeszczały po niemiecku, człowiek raczej nie rozumiał, a musiał codziennie dostać stempelek.

Sanitariuszki pomagające warszawiakom przybywającym do obozu Dulag 121

Co ten stempelek załatwiał? Możliwość pozostania i pracy?
Tak, pracy w obozie. Jak się zdarzyło kiedyś, że było zbyt dużo zwolnień, to Niemcy się wściekli i wygarnęli wszystkich z hali – i tych, co już byli zwolnieni, i innych chorych, i nawet paru spośród nas, pracujących. Nam się udało z tej hali czwórki przez okno wydostać, bośmy nie z tłumem tylko w przeciwnym kierunku ruszyli. Na zewnątrz znowu się mogliśmy w tłum wmieszać. Jak wróciliśmy do tej swojej hali, żywego ducha nie było. Takie mieliśmy przeżycia.

Jakie były jeszcze sposoby udzielania pomocy wypędzonym?
Pewnego dnia kazali nam iść do jakiegoś innego baraku, gdzie np. trzeba było opatrzyć jakiegoś starszego mężczyznę, który odłamkami miał całkowicie poszatkowane pośladki. Same ranki, na całych pośladkach, a ja tylko z gencjaną. Nawet trudno było to zabandażować. Najgorsze, jak trzeba było jakiegoś rannego akowca, który wychodził niekoniecznie jako akowiec, opatrzyć. Trzeba było zabandażować dużo wcześniej opatrzoną ranę. To była jedna wielka ropiejąca rana, cuchnąca, okropna. Ale takich ran tośmy mieli w obozie więcej niż krwawych. Jeżeli przychodzili ranni, to przeważnie mieli już takie opatrunki pospiesznie zakładane, nawet nie mówię że nieprawidłowo.

Wywiad z Aliną Galewską został przeprowadzony w Muzeum Dulag 121 w 2015 roku. Całość relacji jest dostępna w publikacji „Zeszyty Muzeum Dulag 121. Relacje Świadków”, wydanej w 2020 roku nakładem Muzeum Dulag 121.

Misja Muzeum Dulag 121

Powstałe w 2010 roku Muzeum Dulag 121 zajmuje się zbieraniem informacji, popularyzowaniem wiedzy i pielęgnowaniem pamięci o losach wypędzonych w czasie Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu oraz ofiarności i poświęceniu tych, którzy udzielali im pomocy, a także historią Pruszkowa i okolic. Muzeum od początku swojej działalności prowadzi projekt badawczy „Lista Pamięci”– symboliczną listę więźniów obozu Dulag 121 oraz osób pomagających, na której udało się wpisać około 50 tysięcy byłych więźniów obozu. Wszystkie osoby, które chciałyby się podzielić z nami historią pobytu w pruszkowskim obozie Dulag 121 zachęcamy do kontaktu:

Muzeum Dulag 121
ul. 3 Maja 8a
05-800 Pruszków
tel. 22 758 86 63
e-mail: [email protected]

W celu zgłoszenia osób do wpisania na Listę Pamięci prosimy o wypełnienie ankiety zamieszczonej na stronie internetowej Muzeum: www.dulag121.pl/lista-pamieci/ lub telefoniczne skontaktowanie się z Muzeum nr tel. 22 758 86 63.

Czytaj też:
Dulag 121 – niemiecki obóz w Pruszkowie dla wypędzonej ludności stolicy (1)
Czytaj też:
„Byłam dwa razy w obozie Dulag”. Dramat ludzi po Powstaniu Warszawskim – wspomnienia
Czytaj też:
Obchody Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc

Źródło: DoRzeczy.pl / Muzeum Dulag 121