Kiedy w krótkim czasie trzeba eksterminować wielu ludzi w jednym pomieszczeniu, pojawia się poważny problem techniczny. Krew. Gdy wystrzelony z odległości kilkunastu centymetrów pocisk pistoletowy 7,65 mm penetruje głowę ofiary, na wszystkie strony bryzgają fragmenty mózgu, czaszki i krew.
Bardzo, bardzo dużo krwi. Rozpryskującej się na ściany, sufity, stoły, drzwi, podłogi. Lepiącej się do mundurów, broni, butów. Twarzy i dłoni. W takich warunkach łatwo stracić równowagę psychiczną, a szorowanie krwi opóźnia całą procedurę. Trudno bowiem wprowadzać ludzi do zakrwawionej katowni. To może wywołać panikę, walkę, opór.
A opór to ostatnia rzecz, której chcieliby czekiści. Ludobójstwo musi odbywać się po sowiecku. Czyli bez zbędnych ceregieli. Sprawnie, szybko, masowo, w pełnym posłuszeństwie i ciszy. Jak na taśmie produkcyjnej wielkiej fabryki Magnitogorska. Funkcjonariusze NKWD z Tomska postanowili więc poradzić sobie z problemem krwi w osobliwy sposób.
„Stolarzom dano szczególne polecenie – pisał historyk Wasyl Haniewicz – naostrzyć kilka skrzynek drewnianych korków. Skrzynie z czopami przynoszono do pomieszczenia, w którym rozstrzeliwano „wrogów ludu”. Tutaj wprowadzano pojedynczych skazańców, kładziono ich na podłogę i strzelano w głowę. Następnie z wprawą zatykano utworzoną dziurę w głowie drewnianym czopem”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.