Zagadka wybuchu warszawskiej prochowni
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Zagadka wybuchu warszawskiej prochowni

Dodano: 
Widok Cytadeli Warszawskiej po wybuchu, X 1923 r.
Widok Cytadeli Warszawskiej po wybuchu, X 1923 r.
Za krwawym komunistycznym aktem terroru stało dwóch oficerów-zdrajców.

To się zdarzyło w Warszawie 13 października 1923 r., w sobotę, dokładnie o godz. 9 rano. Cała – bez przesady – stolica zadrżała od nagłego huku i wstrząsu. Odgłos tej ogromnej detonacji dotarł do Piaseczna, Otwocka, a nawet do Mińska Mazowieckiego. Nic dziwnego, to eksplodowała prochownia znajdująca się w północnej części cytadeli warszawskiej, która zawierała objętość 40 wagonów prochu artyleryjskiego z Włoch, przedniej – jak pisano – jakości. W miejscu wybuchu powstał lej ponad 10-metrowej głębokości, a okoliczne zabudowania – włącznie z częścią X Pawilonu – zostały zrujnowane.

Uderzenie w stolicę

Na Żoliborzu wojskowym fala uderzeniowa pozrywała dachy i wyrwała ramy okienne z domów mieszkalnych. Szyby powypadały na Starym Mieście i w Śródmieściu. Podmuch wyrządził znaczne szkody za Wisłą, naruszając nawet konstrukcję wież kościoła św. Michała Archanioła i Floriana Męczennika. I na Pradze wypadały szyby – m.in. w Gimnazjum im. Władysława IV. Liczni warszawiacy uciekali z domów, myśląc, że ich miasto nawiedziło trzęsienie ziemi. Inni sądzili, że wybuch nastąpił w Warszawskiej Fabryce Wyrobów Metalowych „Wulkan” (przy dzisiejszej ul. Jagiellońskiej), produkującej masowo garnki emaliowane i manierki dla wojska.

Żołnierze 30. Pułku Strzelców Kaniowskich, od ponad roku stale stacjonującego na cytadeli, którzy parę minut wcześniej wymaszerowali z fortecy na ćwiczenia i znajdowali się (aż? dopiero?) 200 m od niej, nagle – porwani siłą wybuchu – zostali powaleni na ziemię oraz przemieszczeni na sporą odległość. Mogli mówić o szczęściu, bo żaden nie poniósł poważnego uszczerbku...

Nad miejscem wybuchu szybko wyrósł słup dymu i pyłu, co było okolicznością sprzyjającą niesieniu pomocy, gdyż stanowiło drogowskaz dla ekip medycznych i wozów straży pożarnej, które natychmiast wyruszyły na ratunek z całej stolicy. Akcją, do której przyłączyły się oddziały wojska, kierował gen. Mieczysław Norwid-Neugebauer – dowódca 28. Dywizji Piechoty stacjonującej w Warszawie.

Najstraszniejsze były ofiary w ludziach. Spod ruin i z zapadliska wydobyto ciała 25 zabitych osób oraz 89 rannych. Zginęli zatrudnieni w cytadeli rusznikarze i pracownicy sortujący amunicję oraz żony i dzieci z ok. 50 rodzin służących tu oficerów i podoficerów WP.

Życie straciło też dwóch żołnierzy: szeregowcy Michał Szczur i Dawid Katz. Trzy dni później, po mszy św. żałobnej w kościele św. Krzyża, ofiary pochowano na Powązkach Wojskowych (szer. Katz spoczął na cmentarzu Żydowskim). Tuż po południu zebrały się Sejm oraz rząd. Premier Wincenty Witos wydał oświadczenie: „Zbrodnicza ręka dokonała w dzisiejszym dniu zamachu w stolicy Państwa przez wysadzenie w powietrze prochowni w Cytadeli warszawskiej... Po próbach terroru przez rzucanie bomb w różnych miastach Polski i zamachach na urządzenia kolejowe wybuch dzisiejszy jest nowym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki z państwowością polską – walki prowadzonej od długiego czasu na różnych polach życia państwowego”.

Wybuchowy rok

Tak więc od razu po tragedii władze widziały jej sprawców wśród tych wrogów państwa polskiego, którzy dążyli do jego osłabienia czynami bezwzględnej dywersji, zamachów i sabotażu. Trudno się dziwić naszym ówczesnym politykom. Dopiero co zakończyły się walki o granice ze wszystkimi – poza Łotyszami – sąsiadami. Litwa wspierała potem antypolskie działania własnych i białoruskich nacjonalistów na terenie Rzeczypospolitej i od trzech lat trwały terrorystyczne akcje Ukraińskiej Organizacji Wojskowej (UWO – poprzedniczka OUN i UPA).

Najbardziej niebezpieczny był Związek Sowiecki korzystający z pomocy Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, z wieloma bolszewikami żydowskiego, ukraińskiego i białoruskiego pochodzenia w jej szeregach, dążącej wprost do likwidacji niepodległego państwa polskiego. Partia ta na I konferencji w kwietniu 1920 r. (początek otwartej wojny polsko-bolszewickiej) za najpilniejsze zadanie uznała „wzywać masy robotnicze i żołnierskie, by drogą rewolucji przerwały zbrodniczą wojnę imperialistyczną i na gruzach państwa kapitału i barbarzyństwa zbudowały przy pomocy dyktatury klasy robotniczej państwo proletariatu – Polską Republikę Rad Delegatów Robotniczych”.

W tym samym czasie w Moskwie powstał natomiast specjalny wydział Czeka ds. organizacji wywiadu i dywersji poza granicą o nazwie Zakordonnyj Otdieł (Zakordot). Szkolił on głównie szpiegów i dywersantów, przerzucanych następnie na teren Polski, gdzie z pomocą miejscowych jaczejek komunistycznych dokonywali bandyckich napadów na nasze urzędy, dwory, posterunki policji, pociągi i dworce kolejowe. Po zakończeniu wojny ten proceder jeszcze się nasilił. Od kwietnia 1921 do kwietnia 1924 r. zanotowano 259 wtargnięć sowieckich oddziałów dywersyjnych na teren RP.

Najgorszy był właśnie rok 1923. Nasiliły się też wtedy akcje terrorystyczne organizowane przez wydział wojskowy KPRP wewnątrz kraju. Wiele wskazuje na to, że były one koordynowane przez Mieczysława Łoganowskiego, w latach 1921–1923 II sekretarza ambasady Rosji sowieckiej (od 1922 r. – ZSRS) w Warszawie, a podczas wojny 1920 r. organizatora oddziałów „polskiej Armii Czerwonej”. Mało kto się do niej zaciągnął, ale towarzysz Łoganowski dowiódł, że w imię interesów sowieckich jest gotów poderżnąć gardło własnej ojczyźnie. To on 3 maja 1923 r. chciał zorganizować na placu Saskim zamach na marszałków Piłsudskiego i Focha (podobno sprzeciwił się temu Dzierżyński: „Sam wolę go zastrzelić”).

Do zamachu na Marszałka wtedy nie doszło, ale wiosną zaczęły wybuchać bomby. W Krakowie: pod domem rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego Wojciecha Natansona, w redakcji „Nowego Dziennika”, w hotelu Abrahama Kellera. W Warszawie: w siedzibie redakcji „Rzeczpospolitej” oraz w lokalu Bratniej Pomocy na Uniwersytecie Warszawskim, co spowodowało śmierć prof. Romana Orzęckiego, statystyka i ekonomisty. Bomby podłożono pod powiatowe komendy uzupełnień (PKU) w Białymstoku i Częstochowie. Dawało się we znaki niszczenie torów i urządzeń kolejowych.

Artykuł został opublikowany w 1/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.