Będzie zmiana

Dodano: 
Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski
Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski Źródło: PAP
W poniedziałek tak czy siak będzie zmiana. Nie wiadomo tylko, czy dobra. Rafał Trzaskowski deklaruje kontynuację, choć daleki od PiS prof. Antoni Dudek potwierdził dziś moją tezę tu opublikowaną, że sytuacja zmusi go do zostania nowym Donaldem Tuskiem – wielkim mistrzem zakonu antypis.

Wczoraj prezydent Andrzej Duda zapowiedział, że chce zostać nie tylko „prezydentem polskich spraw”, ale i patronem „koalicji polskich spraw”. Szerzej niż PiS – z Konfederacją, PSL i Kukistami. To też ustawia jego drugą kadencje jako zmianę wewnątrz dobrej zmiany.

Tusku musisz!

– To mogą być ostatnie wolne wybory – cytatem z okładkowej rozmowy z Rafałem Trzaskowskim reklamuje się „Polityka”, przez lata kierowana przez komunistycznego premiera Mieczysława Rakowskiego. Na okładce oczywiście „Trza iść” – jasna reinkarnacja starego hasła „Tusku musisz”. Dzisiejsza wielka mobilizacja i współczesne „zabierz babci dowód” (śmiercionośny COVID-19) ma skończyć się dokładnie tak, jak w 2007 r., gdy Donald Tusk zjednoczył antypis, stał się jego personifikacją i cerberem, który pilnował, by skrytym pisowcom mówić stanowcze „nie” (A Paweł Graś załatwiał z dr Janem Kulczykiem by „domniemanego pisowca” Niemka się pozbyła z funkcji naczelnego tabloidu, wiecie-rozumiecie wówczas były #wolnemedia).

Uda się, czy nie uda zostać prezydentem – Trzaskowski przedstawia się jako nowy Tusk – z dłuższym nazwiskiem-koszmarkiem dla anglosaskich native spekerów, ale chociaż też na „t”. Wielu po latach frustracji kaczystowskim teflonem, natychmiast przypomniało sobie, jak grać w politykę miłości, jak grać w semantykę pt. „nie wolno mówić, że czarne jest czarne, bo to obraża uczucia daltonistów”. Niedowiarkom, jak złe to są słowa, wytłumaczy u Moniki Olejnik Jerzy Owsiak – „świecki święty III RP”, który równie chętnie w TVN24, jak o swoim t-shircie „z pacyfą” będzie mówił o sobie i… Solidarności.

Trzaskowski jednak pokazał, że jest zwierzęciem politycznym. Arcyksięciem bycia „spoko”, tej bezpośredniej kumplowskiej „fajności” bazującej na sumie wszystkich strachów i nadziei „Szkła kontaktowego”. Widać, że tak, jak niegdyś Donald Tusk, w tym czasie, gdy mówił „nie” kandydowaniu, ciężko przygotował się do roli – doskonalszego politycznego wcielenia Jakuba Wojewódzkiego – młodzieżowca, który kilka dekad temu zgubił dowód. Pracował. To widać. Inaczej niż poprzednik akurat nie nad angielskim, czy francuskim (w którym jest grzeczniejszym), ale nad badaniami jakościowymi elektoratu (jego obsesje: TVP, partyjność, itp. Itd).

Dzięki czemu już widać, że „siadło”, jak nigdy od 2007 r. Pracował nad sobą i teraz bez mrugnięcia oczyma szeroko zamkniętymi na własne błędy (choć deklaracje są przeciwne), potrafi nie tylko mówić o „nowej Solidarności” (a bo to stara, z 1980 r. zła była?) i zjednoczeniu, z którego a priori wyklucza pisowców, którym to z kolei poświęca 90 procent swoich przemówień. Tych mów i spotów, które lepiej brzmiały w języku oryginału Baracka Obamy (wybór nieprzypadkowy – wszak dostał pokojowego Nobla „na zachętę”) i Johna Lenona (Imagine there's no countries (…) And no religion too). Ale i posłużył się hasłami przedskoczków – Budki, Biedronia, Kidawy-Błońskiej i przede wszystkim Kosiniak-Kamysza i Szymona Hołowni, potrafi wziąć nie tylko i hasła, elektorat, ale i ustawić jako niegodny zapamiętania support przed właściwą gwiazdą – nim samym. Ustawić ich w kategorii tych, którzy natrudzili się niezmiernie by elektorat uwieźć, ale to z nim od wychodzi z imprezy nim otrzeźwi ich świt. A więc stali się nie potrzebnymi statystami, choć grają wciąż ważnych solistów (c’nie Kosiniak-Kamysz?).

Pozornie wysyłając Donalda Tuska na emeryturę, sam nim się staje – niczym stary-maleńki na szeregu ostatnich spotkań, dokładnie powtarza ten jego „zwierzęcy antykaczyzm” (by sparafrazować Adama Michnika – ktoś pamięta postać, która kiedyś kierowała prezydentami, a dziś tylko drukuje plakaty kandydata na prezydenta?). Jest więc nowym, młodszym Donaldem Tuskiem. Tylko tyle. Ale władzę w obozie antypis bierze sobie bez pytania, a nawet przy aplauzie wyżej wymienionych, których nazwiska zaraz będzie znajdować się obok – Janusza Palikota czy Ryszarda Petru, a więc zeszłorocznych karpi, które dopingowały „gwiazdkę”, tych bohaterów przyszłych politycznych dysertacji, których nikt nie czyta poza komisją ds. stopni i tytułów naukowych (choć i tu można mieć wątpliwości).

Trzaskowski, nawet jeśli przegra, będzie miał około 10 milionów głosów. Borys Budka ze swoimi niespełna 10 tysiącami jest nie tylko jego arytmetycznym cieniem. Dokładnie tak, jak Kosiniak-Kamysz, który najwyraźniej odmawia podmiotowego podejścia – jakby naznaczony syndromem sztokholmskim do starego, czy nowego Tuska, wciąż uwiązany do roli tego, co się „wciąż dobrze zapowiada”, wciąż uważa, że „jego fortuna przy Radziwiłłowskiej wyrośnie” – bez znaczenia, czy przy Tusku, czy Trzaskowskim. W efekcie, może swoje znaczenie zamieni na dzisiejszą pozycję Leszka Millera – ciepłą posadkę bez realnego znaczenia. Oczywiście pogrzebanie ostateczne własnej formacji.

A jeśli Rafał Trzaskowski wygra? Powiedzmy wyraźnie: może tak być. Bo na post-politykę opartą na tautologii „słyszę, że podniosą podatki” (ciekawe, czyj to głos z Nowogrodzkiej czy Ujazdowskich słyszy? Prezes doń dzwoni czy jego kot?) prezydent Andrzej Duda i jego obóz nie znalazł dobrej odpowiedzi. A, jak mawiał towarzysz Szczepański – propaganda to wbijanie tysiąca gwoździ tysiąc razy dziennie. I Trzaskowski & co umieją to robić (dowód: każdemu kto wymieniu partyjnych prezydenckich ministrów dam pięć złotych. Tylko proszę nie kuglować-googlować).

Więc może wygrać. I co wtedy? Jako się napisało – i teraz to notoryczne – „wojna na górze”, by obalić rząd i rozwiązać Sejm. Tylko wówczas „projekt Trzaskowski” ma sens. Inaczej będzie pogardzanym przez tuskoidów „strażnikiem żyrandola”. I Trzaskowski, jako się pokazało wyżej, wie, że to jego być albo nie być. Więc jeśli wałęsowska „wojna na górze”, to i po wzmacnianiu „lewej nogi” będzie BBWR. A więc a dieu – madame et monsieur, którzy karnie nie staną na froncie walki z kaczyzmem. Samiec alfa może być tylko jeden. Oczywiście można zachować szyldy – tak jak instrumenty dente nie muszą w wielkiej orkiestrze nazywać się smyczkowymi. Ważne by karnie i na czas grały pod batutą. Wszak „kaczyzm” można zwalczać z wielu pozycji…

Polityka lekarstwem na post-politykę?

Prezydent Andrzej Duda odpowiedział wczoraj arcyciekawą politycznym propozycją. To, że padała ona przed niedzielnym rozstrzygnięciem Polaków, nadaje jej tylko znaczenia. Ale sposób przedstawienia nie był dość czytelny. Zginął w wywodzie. Były symbole tak ważne dla obozu patriotycznego – pars pro toto Zofia Pilecka-Optułowicz. A winne być szersze. Ossów czy Wierzchosławice, gdy wobec cywilizacyjnego zagrożenia i Polski i polskich rodzin, gdy prawie równo sto lat temu nasi podzieleni dziadowie, potrafili wyraźnie powiedzieć „nie” także tym, którzy w imię postępu proponowali nowy wspaniały świat wspólnoty opartej na osi wschód-zachód.

I tu Andrzej Duda, po inicjatywie konstytucyjnej, kolejny rysuje się jako patron polityczny nie tyle obozu dobrej zmiany rozumianego jako partii Jarosława Kaczyńskiego z przybudówkami, ale szerszego mianownika. To oznacza, że PiS, Solidarna Polska i Porozumienie musieli by wziąć optykę Konfederacji, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Kukizowców realnie wziąć pod uwagę. Nie ograć ich, ale włączyć. Bo tylko razem mogą obronić Polskę Plus w przyszłych wyborach – to już widać w tych wyborach niezależnie od ich rozstrzygnięcia.

Przeforsować zmianę w Konstytucji dot. adopcji dzieci, którą jak pokazało badanie Estymatora dla dorzeczy.pl popiera 80 proc. Polaków. Ta inicjatywa, gdyby została przyjęta, oznacza, że nawet wygrana Trzaskowskiego byłaby dla jego lewicowego-liberalnego równie pyrrusowym zwycięstwem, co antypisowski Senat. PiS+SP+P+PSL+K+K15 odrzuciłyby każde prezydenckie weto. (To jest osobiste zresztą ryzyko Andrzeja Dudy, który jest akuszerem tego pomysłu, gdyby wygrał. Odrzucić może i jego). Jeśli będzie odwrotnie – jako się rzekło – Trzaskowski będzie równie politycznie nonsensowny, co dziś prezydent Bronisław Komorowski – taki „były” bez historycznego znaczenia Lecha Wałęsy i upojnego nimbu dawnej potęgą Aleksandra Kwaśniewskiego. Pierwsza i Trzecia Osoba w Państwie będą groteskowi, bo bezsilni.

Gdyby inicjatywa się z iściła obóz Tuska/Trzaskowskiego byłby na trwałym marginesie (z Czarzastym in personae czy nie – po wyniku Roberta Biedronia to bez znaczenia). Może okopała by się w Warszawie, który wówczas stałby się rzeczywiście Budapesztem – z jego bezsilnie antyorbanowskim społecznym podglebiem, który nie jest wstanie przejąć władzy. Polityczny podział mógłby być równie trwały co niegdyś numery kierunkowe we Francji: 01 – Paryż, 02 – reszta kraju. Bo odwrócenie sojuszy w kilku samorządach, na czele „ze struzikowszczyzną” oznaczałoby realną zmianę. To daje szanse wszystkim podmiotom na dalsze sukcesy wyborcze. Ale za cenę posunięcia się obozu zjednoczonej prawicy. A więc nie będzie tak jak było. To położył na stole prezydent Andrzej Duda.

To rzecz jasna nie propozycja dla Kosiniaka-Kamysza, ale dla ludowców, dla których wozy dla OSP i Witos znaczy więcej niż sojusz w EPP ze starym czy nowym Tuskiem. Propozycja dla tych narodowców, których tenże nie uwiódł jak niegdyś Romana Giertycha, choć nie bez kozery i ta próba została podjęta. I to w TVN24 i w gazecie Adama Michnika…

Te wybory są autentyczne. Pokazuje to deklarowany w nich udział. 75 procent to byłby rekord – trzech na czterech Polaków poszłoby na wybory wierząc, że zmienić mogą Polskę (ach, co to za reżim). O ich losie może rozstrzygnąć – te trzy cztery osoby w każdej lokalnej komisji wyborczej, które przede wszystkim pójdą lub nie do lokali wyborczych. Tak czy siak podział zostanie. Ale nie będzie taki sam. Kukiz ze swoim poparciem co piątego głosującego przed pięciu laty został sprowadzony do śpiewania przed Kosiniakiem i Struzikiem swego świetnego przeboju (piosenki zostaną). Teraz i on, oni i Konfederacja ze swoimi ułamkowymi wynikami znaleźli się w liczniku podziału tego na dwa. Bo on jest autentyczny. Okienko transferowe właśnie się otworzyło z drugiej strony. Trzeba się zdecydować po stronie, której Polski się staje. Sto lat temu też tak było.

Antoni Trzmiel jest dziennikarzem Telewizji Polskiej, Polskiego Radio i portalu DoRzeczy.pl, ale za przedstawione powyżej poglądy nie ponosi winy żadna z redakcji, tylko on sam.

Czytaj też:
Co się stanie "dzień po" wyborach

Czytaj też:
Nieznośny ciężar wyboru

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także