Sierpniowe wspomnienia

Sierpniowe wspomnienia

Dodano: 
Stocznia Gdańska
Stocznia Gdańska Źródło: PAP / Dominik Kulaszewicz
30 sierpnia, dzień 180. || Zawsze na 31 sierpnia próbujemy się zebrać z kumplami, dla których Solidarność to była jedno z ważniejszych, jeśli nie najważniejsze formacyjne wydarzenie w życiu.

Dziś się nie spotkamy – wielu z nas już nie ma, resztę życie rozgoniło po świecie. Pora więc jak co roku powspominać i podsumować rachunki. Ponieważ doprowadza mnie to zawsze do wniosków ogólnych muszę je poprzeć własnymi doświadczeniami. To dowód ich autentyzmu a nie chwalenia się przeszłością. Myślę, że dla każdego kto przeżył aktywnie ten czas i zobaczył tę iskrę przebiegającą między ludźmi jest to doświadczenie graniczne, które każe wymagać od siebie i ludzi o wiele więcej, bo widziało się jak można zmienić świat na lepsze, gdy ludzie stają twarzą w twarz ze swoimi możliwościami. To wyznacza, przynajmniej dla mnie, wyższy i nieprzekraczalny poziom oczekiwań. Od siebie i od innych. Kiedy się widziało taką sprawczość nic już nie będzie takie samo. Myślę, że dlatego „posierpniowcy” są dziś czasem tak zgorzkniali, w czasach polskiej miałkości. Po prostu po takim sierpniowym starcie oczekiwania co do mety są duże. Może za duże?

Sierpień 1980 zastał mnie – 19-latka wtedy – na wakacyjnych balangach w rodzinnym mieście, Wrocławiu. Kumple mieli wolne chaty, bo rodzice na wakacjach i można było poimprezować. Jeździliśmy na zajezdnię powspierać strajkujących a jedynym aktem protestu było rzucanie kapslami w łamistrajków, którzy kosili trawę, podczas gdy cała Polska stała. Jako początkujący student miałem inne zajęcia i dopiero w marcu 1981 stawiłem się na strajk generalny do wrocławskiego Dolmelu do… pracy. Solidarność przyjęła mnie na etat, na technika do związkowego radia. To był skok na głęboką wodę.

Było ostro – strajk okupacyjny wszystkich wrocławskich zakładów, ścisła kontrola na wejściach do fabryk, spanie na podłodze i praca 24/7. Zobaczyłem wtedy prawdziwą Solidarność w działaniu. Wrocław był społecznym fenomenem, który zaowocował później w stanie wojennym podziemną Festung Breslau. Wszyscy przecież byli przyjezdni, nie było więc zasadniczo kast i różnic społecznych. Wzorcowy przykład współpracy ośrodków naukowych, intelektualistów i robotniczej braci. W dodatku ten gen Ziem Odzyskanych, gdzie można było po wojnie schować swój nieprawomyślny życiorys przed galopującą komuną. I to towarzystwo dostało swój pierwszy, potężny impuls formacyjny rozproszonej dotąd tożsamości – Solidarność (drugim była… powódź w 1997 roku). Pamiętam jak wtedy, w marcu 1981 szykowaliśmy się, że wejdą Ruscy. Było sporo gęsiej skórki i jak Wałęsa ogłosił ustami Gwiazdy, że zwijamy majdan, to wszystkim jednak ulżyło.

W stanie wojennym aresztowano mnie w pracy, gdy w nocy z 12 na 13 grudnia przygotowywałem audycję rocznicową o Stoczni Gdańskiej z 1970 roku. Historia zatoczyła znowu małe kółko i zwinęli mnie z siedziby dolnośląskiego RKS-u wprost na komendę. Tam stanąłem w kilkudziesięciometrowej kolejce par ubek-przyszły internowany i wszedłem w drzwi, gdzie dostawało się decyzję o internowaniu, drzwi, w które się wchodziło, ale już wychodziło się innymi – do aresztu. Potem prawie pół roku internowania i pierwsze grypsy „z wolności”, że chłopaki coś robią i żeby wracać. Zorganizowaliśmy wtedy z przyszłym ministrem zdrowia rządu Mazowieckiego, Władkiem Sidorowiczem z sąsiedniej celi – psychiatrą – mój atak samobójczy i za dwa tygodnie byłem na wolności.

Dostałem zadanie zorganizowania podziemnego radia. Ale, nauczony z więzienia historiami przybywających tam ofiar wpadek nieudolnej konspiracji, postawiłem swoje warunki. Nie chciałem wracać za kratki, więc postanowiłem zrobić to po swojemu. Żadnych kontaktów z podziemiem, strukturę zorganizuję sam. I wziąłem… wszystkich kumpli z podwórka. Dla nich decyzja o przystąpieniu do podziemia była oczywistością. Znaliśmy się jak łyse konie i nie było mowy, że dostanę jakiegoś szpiega. I poszło. Potem już tylko super współpraca z ekipą z wrocławskiej Polibudy, która robiła nadajniki. Myśmy robili audycje, nagrywali i reszta ekipy z podwórka rozstawiała nadajniki po dachach. Tak dotrwaliśmy do 1983 roku, gdy po rozbiciu podziemnej trójki dolnośląskiego podziemia (Frasyniuk-Bednarz-Pinior) przeszliśmy na samofinansowanie. Zmieniliśmy też taktykę i przeszliśmy na megafony. Dzięki temu mogliśmy robić miejskie wydarzenia w realu, bo audycje w eterze trzymały ludzi w domach i nie wiedzieli ilu ich jest. Na ulicy, zebrani na spontanicznej manifestacji pod „szczekaczką”, widzieli, że nie są sami.

Potem już nawet to odpuściliśmy i zaczął się okres nie tylko naszego zniechęcenia. Paru kumpli wyjechało na emigrację a reszta coś tam dłubała po swojemu. Jeśli w ogóle. Wróciłem do działalności w 1988 roku jako naczelny największej gazety podziemia – wrocławskiego „Z dnia na dzień”. Tu też zaproponowaliśmy nowe podejście – podziemnego związku zawodowego, którym coraz bardziej dysydencka ogólnopolska Solidarność już przestała być. Mieliśmy we Wrocławiu wysyp podziemnych struktur: czteropiętrową organizację dolnośląskiej Solidarności (zakładowa-dzielnicowa-miejska i regionalna), każda z własną gazetą, własny system kolportażu i zbierania składek – jedynego źródła finansowania działalności, struktury środowiskowe od studentów do podstawówki, gazety branżowe i cztery stacje radiowe. Było co robić, zaś postawienie polityki Solidarności znowu na związkowe nogi dało prawdziwe rezultaty – ludzie zobaczyli, że komunizm ich bezpowrotnie pauperyzuje, co przyniosło, moim zdaniem, lepsze rezultaty niż bogoojczyźniane zaśpiewy czy geopolityczne dywagacje kawiarnianych dysydentów.

Potem przyszedł Okrągły Stół. Dla mnie wydarzenie traumatyczne, bo… wyrzucono mnie z Solidarności. Jako były pracownik etatowy NSZZ Solidarność zwolniony w stanie wojennym z przyczyn politycznych miałem prawo wynikające z tzw. ustawy Kuronia do powrotu do pracy, czyli dla mnie – do zakładu pt. NSZZ Solidarność. Po prostu musiano mnie przyjąć. Ja chciałem tylko potwierdzić swój etat, by mieć ciągłość pracy, nie chciałem pracować w „nowej” Solidarności. Ale nawet to nie było mi dane. Władek Frasyniuk, któremu złożyłem podanie o przywrócenie do pracy odmówił mi jego przyjęcia. Kiedy wspomniałem, że musi mnie przyjąć „na Kuronia” odpowiedział mi, że wcale nie, bo ja byłem pracownikiem tej Solidarności sprzed stano wojennej delegalizacji, zaś składam podanie do nowego podmiotu – Solidarności zarejestrowanej po Okrągłym Stole. Tak, nie była to więc „moja” Solidarność.

Właściwie to wypada mi dziś Władkowi za to podziękować, bo dzięki temu mogłem wyjechać do Stanów i próbować zarobić na mieszkanie dla rodziny, której się szczęśliwie doczekałem. Nie załapałem się więc na czas „rycerzy ostatniej godziny”, ludzi, którzy zadeklarowali się do Solidarności głównie w 1989 roku i poszli od razu jako kombatanci (!) do polityki. Widziałem te wzlatujące i spadające meteory. Niektóre świecą do dziś na firmamencie polskiej polityki.

Ja i wszyscy z naszej „paczki” nie dotknęliśmy się do polityki. Uważaliśmy, że to był nasz oczywisty obowiązek, by się komunie oprzeć, zaś – kiedy już padła, przynajmniej w społecznym odbiorze – to trzeba było się zająć swoim życiem, karierą, rodziną, a nie odcinać kupony od chwalebnej przeszłości, w polityce, która coraz bardziej nas zniesmaczała.

Pozostał po tym etos. Etos wielkiego ruchu społecznego, rzadko spotykanej w życiu iskry przebiegającej pomiędzy ludźmi, porozumienia bez słów. Wypowiedzenia sprzeciwu wobec ideologicznej wojny klas i przeciwstawienie jej klas tych solidarnością. Do dziś uważam to za – bez przesady – dziejowy i światowy wkład polskiej Solidarności nie tylko w rozwalenie komunizmu, ale pokazanie ludziom ich wielkiej siły leżącej w zjednoczeniu.

Jak pisał Mickiewicz w Panu Tadeuszu:

„Urodzony w niewoli, okuty w powiciu

Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także