• Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Giętkość gluta

Dodano: 
Rafał A. Ziemkiewicz
Rafał A. Ziemkiewicz Źródło: PAP / Arek Markowicz
Jeśli prawdą jest, że mój wróg świadczy o mnie, to mijający tydzień był dla mnie fatalny. Najpierw postanowił się ze mną rozprawić redaktor Paweł Wroński z „Gazety Wyborczej”, potem redaktor Kamil Sikora z portalu natemat.pl, przeniesionego od pewnego czasu na strony Wirtualnej Polski.

Wroński zastosował się do zasady „totalnej opozycji”, nakazującej, pryncypialnie potępiając metody wrogów i przypisując sobie moralną wyższość nad nimi, cichcem kopiować ich zachowania, bo okazały się skuteczne. Postanowił zatem znaleźć mi „dziadka w Wehrmachcie” – a nawet gorzej jeszcze, bo w gadzinówce. Przyczaiwszy się, nagle pchnął polemicznym sztychem, w swoim przekonaniu zapewne morderczym: a niejaki Ludwik Ziemkiewicz w czasie II wojny prowadził był pornograficzne pismo „Fala”, wydawane przez okupanta!

Jakże smakowite skojarzenia! Ziemkiewicz, pornografia, wysługiwanie się Niemcom (jeśli kogoś dziwi, że dla człowieka z „Wyborczej” pornografia i Niemcy to coś złego, odsyłam do Orwella i zasad „dwójmyślenia”) – jasna sprawa, że powinienem jęknąć i przestać się wypowiadać na tematy bieżące, w ogóle na wszelkie tematy, jako osobnik moralnie zdyskredytowany.

Mniejsza o szczegóły, których Wroński chyba nie zna – w istocie Ludwik Ziemkiewicz był redaktorem gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego”, a „Fala” stanowiła tylko chałturę, zresztą nieoficjalną, gdyż formalnie jej naczelnym był tam jakiś Niemiec. Było to istotnie pierwsze polskie pismo z gołymi babami, i zresztą, w przeciwieństwie do tych, które Niemcy wydają w Polsce dziś, na wcale wysokim poziomie – bez wulgarności i oprócz stanowiących główny magnes dla czytelnika zdjęć oferujące sporo niezłej literatury rozrywkowej. Gdyby nie kontekst historyczny, można je uważać za udane. Właśnie za zamieszczanie m.in. w „Fali” podróżniczych i przygodowych opowiadań, którymi w okupacyjnej biedzie zarabiał na życie, dostał był Alfred Szklarski, po wojnie autor niezapomnianych „Tomków”, osiem lat (!) za kolaborację (gdyby takie kryteria stosowano na Zachodzie, musiałby siedzieć co drugi Belg i Holender, a Francuzów ze trzy czwarte) i właśnie z materiałów jego procesu wiadomo, że wbrew redakcyjnej stopce redagował ją wspomniany Ziemkiewicz. Gdyby Wroński lepiej się przyłożył do riserczu, zostawiłby w spokoju „Falę”, w sumie dość niewinną, i skupił się na „Nowym Kurierze Warszawskim”, bo praca tam to była naprawdę kolaboracja z okupantem na całego.

O kolaborancie Ludwiku Ziemkiewiczu z „Nowego Kuriera” sam zresztą kiedyś pisałem w swoim felietonie, gdy jeszcze pracowaliśmy w „Rzeczypospolitej” i gdy rozeszły się wieści, że ma nas przejąć Axel Springer (wówczas jeszcze bez Ringera) – że to wprawdzie żaden mój przodek, bo z mojej linii Ziemkiewiczów do lat 50-tych ubiegłego stulecia nikt nie mieszkał dalej, niż pół godziny jazdy furmanką od Czerwińska, ale zawsze Ziemkiewicz i mam nadzieję, że nowy wydawca spojrzy przez to na mnie łaskawszym okiem.

Minęło parę dni, i oto okazało się, że już nie jakiś tam inny Ziemkiewicz, ale ja sam podlegam dokładnie tej anatemie, co wspomniany przed chwilą stalinowski więzień Szklarski. Otóż i ja pisałem opowiadania – że nie podróżnicze i erotyczne, ale science fiction, to żadna różnica – do prasy gadzinowej, dla odmiany sowieckiej. Konkretnie do łódzkiego tygodnika „Odgłosy”.

W istocie – w roku 1982 tygodnik ten postanowił otworzyć dział fantastyki, zgodnie z ogólną zasadą, którą nam z zupełną otwartością wyłożył (przy innej okazji) pewien towarzysz od kultury: „głupoty jakieś, ale wolimy, żeby się młodzież zajmowała głupotami niż rzucała kamieniami w milicję”. I tę działkę w prowincjonalnym tudzież, powiedzmy sobie szczerze, niespecjalnie godnym uwagi tygodniku opanowaliśmy na pewien czas my, grupa marzących o pisarskiej sławie małolatów z warszawskiego klubu fantastyki „Sfan”. Co były te nasze literackie próby warte, mniejsza, niech sądzi kto chce (część wznowiłem niedawno w jubileuszowym zbiorze „Władca Szczurów”), wspomnianego już pana Sikory to akurat nie interesowało. Oburzył go sam kontekst.

Proszę bardzo – macie waszego Ziemkiewicza! Kolaborował! Pisał fantastykę do komunistycznej gazety! Gazety, w której na sąsiednich stronach pisano o Gomułce, kierowniczej roli partii, wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej, kampaniach cukrowniczych, drugim etapie reformy i tak dalej. W czasach, gdy cała przyszła Platforma Obywatelska i jej przystawki walczyły z reżimem, i pan Sikora też by na pewno walczył, gdyby nie fakt, że go wtedy jeszcze na świecie nie było. Na serio by walczył, nie jak jakiś tam Ziemkiewicz, który wspierając Jaruzelskiego swymi opowiadankami, jak nie przymierzając Szklarski Hitlera, coś tam ledwie kolportował w podziemnym „Stopie” i nawet by o tym nikt nie wiedział, bo się frajer nigdy nie chwalił, gdy go szef tegoż „Stopu” po latach nie wysypał w swojej książce – pan Sikora by mi pokazał, nie wątpię, jak naprawdę należało w tych czasach stawiać opór i jak być całkowicie odrzucającym komunistyczną rzeczywistość amiszem. Ale że nie miał okazji, więc postanowił przynajmniej mnie zawstydzić, zadając mordercze pytanie: nie wstyd panu było publikować w takiej gazecie?

Muszę powiedzieć, że mnie to pytanie zaskoczyło. Równie mądrze mógłby zapytać, czy nie wstyd mi było chodzić do szkoły, w której opowiadano pierdoły o Leninie i urządzano akademie ku czci Ludowego Wojska. Po prostu ani innych gazet, ani innych szkół wtedy nie było. Jak ktoś, dajmy na to, chciał grać w szachy, to kółka szachowe działały przy jakichś domach kultury, które formalnie należały do albo do SZSP, albo do ZMSP, albo do ZMW. Z amatorskim teatrzykiem, czy siatkówką, czy czymkolwiek innym było tak samo. Kluby SF też, żeby działać, musiały mieć jakąś urzędową czapkę. Spontaniczność skazana była na przenikanie się z oficjalnością, nam tam wydawało się, że drukując te swoje opowiadanka (którymi niestety podziemne pisma literackie nie były zainteresowane, sam nie wiem dlaczego) robimy coś strasznie fajnego, podszczypujemy komunę metodą śp. Zajdla i robimy oko do rówieśników, mających ją tam gdzie i my – ale istotnie bez znajomości tamtych czasów można sobie o nich dywagować do woli. Pamiętam taką dykteryjkę opowiedzianą bodaj przez Lecha Jęczmyka o facecie, który gdzieś tam na niemieckiej prowincji demonstracyjnie wywieszał w dniu imienin fuhrera najmniejszą swastykę w mieście. Wszyscy uważali go za bolszewika i miał przechlapane, a po wojnie dowiedział się, że był takim samym nazistą jak sąsiedzi.

W sumie nie o to chodzi, tylko o godną gluta giętkość, okazywaną przez obu wspomnianych redaktorów. Załóżmy dla uproszczenia, że Ludwik Ziemkiewicz był rzeczywiście moim przodkiem, i że tygodnik „Odgłosy” dzięki popularności zdobytej poprzez zamieszczanie moich pierwszych opowiadań odegrał kluczową rolę w propagandzie stanu wojennego, przedłużając trwanie w Polsce realnego socjalizmu o całą dekadę. Ale przecież ci, dla których wspomniani redaktorzy pracują, odgrywali spazmy oburzenia, że się komuś grzebie w życiorysach, wynajduje resortowych przodków, że ktoś nie rozumie, iż intelektualiści angażujący się w stalinizm byli tymi „kamieniami”, od których lawina zmieniła bieg na kierunek pozytywny, wiodący ku Okrągłemu Stołowi… Usiłują uczynić wiecznym tabu, że gwiazdorzy i magnaci III RP zawdzięczali kariery układom i znajomością taty ubeka czy prominenta, nie oburza ich, że kto kapował albo był funkiem, byle dziś był po ich stronie. Ale wrogom z lubością wyciągną, że ojciec był szeregowym członkiem partii albo że pisali science fiction, zamiast wygrywać miesiąc po miesiącu w totolotka jak wzorzec prawości, Wałęsa.

Szkoda gadać do ludzi, dla których słowa nic nie znaczą – poza słowami „bierz go!”, „aport!”, „siad” i „dobry redaktor, dobry, naści łakocia”. Niech karą dla nich będzie fakt, że hejt, który produkują, to też popularka, i chcąc nie chcąc, nabijają mi swoim poszczekiwaniem klików i klientów (zbiór juweniliów „Władca Szczurów” jest do nabycia, przypominam).

Pozostaje tylko wspomniany na wstępie niedosyt, bo chciałoby się mieć jednak wrogów odrobinę intelektualnie sprawniejszych. Nie mogą naprawdę nasłać na mnie kogoś bardziej kumatego? Czy może – precz, podpowiadająca to próżności! – naprawdę nie da się na mnie znaleźć niczego innego, niż jacyś przypadkowi Ziemkiewicze z zamierzchłych czasów czy artykuł o plenum Partii na kolumnie sąsiadującej z moim opowiadaniem? No, jakaś stara obyczajówka, ale sam się tym chełpiłem, no i KRUS, ale przecież podpadałem pod niego nie z własnego wyboru, tylko na mocy przepisów… A, jeszcze że rozwodnik, co szczególnie oburza antyklerykałów i palikociarzy. I naprawdę nic więcej? Boże, to może jednak nie jest ze mną aż tak źle, że już tylko Wroński i Sikora, tylko aż tak dobrze, że nikt lepszy od nich nawet nie próbuje?

Redaktorowi Wrońskiemu pozwolę sobie na koniec doradzić, żeby wrzucił w wyszukiwarkę „Romuald Ziemkiewicz kleptoman” – będzie miał kolejną demaskację. Nie to samo, co prasa gadzinowa, ale też coś. Redaktorowi Sikorze nie doradzam niczego – jest na dobrej drodze. Na dobrej drodze, żeby za kilka lat zacząć kraść w Walmarcie i nie rozumieć, co w tym ktoś widzi nagannego.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także