Czy warto kłaść się Rejtanem?
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Czy warto kłaść się Rejtanem?

Dodano: 
Beata Szydło, premier
Beata Szydło, premier Źródło: PAP / Radek Pietruszka
W polityce (szczególnie międzynarodowej) nie wystarczy mieć rację – trzeba jeszcze osiągnąć cel. To prawda stara jak podstawowe reguły polityki, a te z kolei są równie stare jak pierwsze organizacje państwowe. Niestety, można odnieść wrażenie, że dla niektórych polityków partii rządzącej, a już zwłaszcza dla najtwardszej części jej elektoratu, to proste i oczywiste stwierdzenie brzmi jak bluźnierstwo.

Tu mógłby nastąpić wywód na temat genezy takiego stanu rzeczy, której należy szukać w dosłownie pojmowanym i dominującym w „obozie patriotycznym” dziedzictwie romantycznym, każącym uznawać polityczny realizm za coś zbrodniczego i niegodnego, ale pisałem o tym wielokrotnie ja sam i wielu moich kolegów publicystów, zaś ten tekst nie o tym ma traktować.

Polski rząd, przyjmując rolę Rejtana, położył się pod drzwiami w sprawie imigrantów, ale w taki sposób, że nie może się już ani nigdzie przesunąć, ani ewentualnie wstać. Innymi słowy – na własne życzenie pozbawił się jakiegokolwiek pola manewru. Jedyna możliwość to skutecznie zastawić wyjście (w obecnych okolicznościach mało prawdopodobne) albo zostać zadeptanym (niestety, znacznie bardziej możliwe).

Sprawa jest faktycznie skomplikowana, bo swoją rację mają i ci, którzy wskazują, że mamy do czynienia z polityczną próbą sił, a nie tylko zwykłym sporem o jedno z wielu przyjętych rozwiązań. Rzecz w tym, że czekają nas wkrótce próby znacznie poważniejsze, a w UE – jak wiadomo – wszystko jest ze sobą powiązane.

Najpierw jednak uporządkujmy sytuację.

Po pierwsze – mówimy o wykonaniu (lub niewykonaniu) ograniczonego czasowo i liczbowo planu relokacji 160 tys. osób, z czego w skali całej UE udało się relokować zaledwie trochę ponad 10 procent. Żaden z krajów UE nie wykonał przeznaczonego dla niego planu w stu procentach, przy czym tylko trzy państwa – Polska, Węgry i Czechy – nie zgodziły się na przyjęcie nikogo.

Po drugie – wyłuskanie akurat tych trzech państw jest uzasadniane całkowitą odmową udziału w mechanizmie relokacji, ale też jest jasne, że w zasadzie postępowanie można by wszcząć przeciwko każdemu z państw UE. Mamy tu zatem do czynienia z wybiórczym traktowaniem.

Po trzecie – przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości trwa wciąż sprawa samego mechanizmu relokacji, zaskarżonego przez Słowację. KE wszczęła postępowanie, zanim ETS wypowiedział się w sprawie legalności samego mechanizmu.

Po czwarte – procedura ewentualnego ukarania Polski musi przejść tak wiele etapów, że jej zakończenie to kwestia przynajmniej trzech lat. W dodatku samo wymierzenie konkretnej kary wymagałoby osobnego orzeczenia ETS.

Po piąte – jesteśmy u progu rozmów o rozwiązaniu, mającym znacznie poważniejsze znaczenie niż tymczasowy mechanizm relokacji: o stałym, nowym mechanizmie azylowym, przewidującym automatyczne dzielenie „uchodźców” pomiędzy państwa członkowskie oraz kary za ich nieprzyjmowanie.

Co z tego wszystkiego wynika? W bardzo ciekawym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Bartłomiej Radziejewski, redaktor naczelny republikańskiej „Nowej Konfederacji”, stwierdza, że choć nie zgadza się z polityką rządu Ewy Kopacz, uważa jednak, że skoro wziął on na siebie zobowiązanie przyjęcia 7 tysięcy „uchodźców”, powinniśmy je wykonać, jako że pacta sunt servanda. Nie zgadzam się tu z Radziejewskim. Po pierwsze, w polityce międzynarodowej zasada przestrzegania umów jest zawsze ograniczona klauzulą rebus sic stantibus – „o ile nie zmienią się okoliczności”. Mechanizm relokacji zakładał, że przyjmować będziemy osoby prześwietlone w taki sposób, iż będziemy mieć pewność, że nie stwarzają zagrożenia. Taki mechanizm na razie nie funkcjonuje, choć nie można wykluczyć, że w końcu jakąś liczbę migrantów udałoby się wystarczająco prześwietlić.

Po drugie, wykonywanie zobowiązań w UE jest rzeczą względną. Wystarczy przypomnieć, jak Niemcy i Francja przez kilka lat łamały mechanizm Paktu Fiskalnego (którego zresztą były promotorami), nie ponosząc za to żadnej kary.

Nie zgadzam się także ze stwierdzeniem Radziejewskiego, że 7 tysięcy osób nie jest dla polskiego państwa nadmiernym obciążeniem. Ośrodki, gdzie ludzie ci mieliby przebywać, mogłyby być uciążliwe dla lokalnych społeczności. Do tego dochodzi zasada łączenia rodzin, wskutek której z 7 tysięcy w krótkim czasie mogłoby się zrobić, lekko licząc, ponad 30 tys. Tak licznej grupy nie da się objąć skutecznym nadzorem służb, co wydawałoby się niezbędne. Jest to zresztą wątpliwe nawet w przypadku owych 7 tysięcy.

Z drugiej jednak strony opowiadam się w tej sprawie za polityką realną, a nie polityką dramatycznych gestów. Choć, jak pisałem, kwestia kar dla Polski to sprawa odległej przeszłości, jednak niewykonanie przez nas w żadnym stopniu rozporządzenia UE to obciążenie polityczne, które może zaważyć na czterech istotnych kwestiach, z którymi będziemy się wkrótce mierzyć lub już zmagamy się w ramach UE. Kwestia pierwsza to negocjacje w sprawie wspomnianego stałego mechanizmu relokacji. Ważne, że decyzja będzie tu zapadać kwalifikowaną większością głosów. Kwestia druga to nowa perspektywa budżetowa. Kwestia trzecia to Nord Stream 2, którego losy mogą się zdecydować już wkrótce. Do gry włączył się bowiem Waszyngton (po naszej stronie), podczas gdy stanowisko Komisji Europejskiej pozostaje wybitnie dla nas niesprzyjające. Kwestia czwarta to kolejne zaostrzenia polityki klimatycznej, której kształt już teraz jest dla Polski bardzo niekorzystny.

Można oczywiście we wszystkich tych sprawach grać tak, jakby sprawa wykonania tymczasowego mechanizmu relokacji była całkowicie osobna i ze wspomnianymi zagadnieniami niepowiązana, ale nasi partnerzy będą to – sprawa całkiem oczywista – wykorzystywali przeciwko nam. Przy tym nie należy mieć wątpliwości, że sojusz z Budapesztem i Pragą w tej sprawie nie jest w żadnej mierze trwały. Nasi partnerzy pilnują własnego interesu – co im się chwali – i jeśli tylko dostrzegą możliwość wyplątania się z awantury bez strat, z pewnością to zrobią.

Niektórzy komentatorzy wskazywali w ostatnim czasie jako przykład do naśladowania Austrię, która wymknęła się spod noża KE, deklarując przyjęcie śmiesznej liczby 50 (słownie: pięćdziesięciu) migrantów. Polska mogłaby zadziałać podobnie – niekoniecznie robiąc to samo. Można sobie jednak wyobrazić wiele rozwiązań, będących w gruncie rzeczy niczym więcej niż symbolicznym gestem. Atutem dla rządu byłoby tu stanowisko polskiego Kościoła, który konsekwentnie wzywa do pomagania osobom autentycznie potrzebującym takiej pomocy, w szczególności chrześcijanom z Bliskiego Wschodu.

Problem w tym, że rząd PiS – kolejny raz grając głównie na użytek wewnętrzny – w zasadzie zamknął sobie jakiekolwiek możliwości manewru. Trudno sobie dziś wyobrazić, aby po wszystkich stanowczych, jednoznacznych i buńczucznych deklaracjach polityków partii Jarosława Kaczyńskiego Warszawa mogła podjąć z Brukselą jakąkolwiek subtelniejszą grę, deklarując gesty mniej lub bardziej pozorne czy rozwiązania zastępcze, powołując się właśnie na stanowisko hierarchów. Jak w mało której sprawie, PiS był tutaj najbardziej jednoznaczny. W dodatku, obserwując nastroje społeczne (które momentami wydają się w tej kwestii nawet niepokojąco radykalne), politycy partii rządzącej muszą wiedzieć, że jeśliby dzisiaj choć trochę uelastycznili swoje stanowisko, natychmiast wykorzystają to konkurenci – przede wszystkim Kukiz ’15. Sytuacja mogłaby oczywiście wyglądać inaczej, gdyby od początku ugrupowanie Kaczyńskiego zachowało sobie jakąś rezerwę. Tak się jednak nie stało.

Grozi nam zatem, że odniesiemy – podobnie jak w przypadku absurdalnego sporu o Donalda Tuska – kolejne moralne zwycięstwo: nie przyjmiemy nikogo w ramach mechanizmu tymczasowego, za to poniesiemy klęskę w sprawie mechanizmu stałego i poważnie utrudnimy sobie poczynania w innych kwestiach. Trudno tu bowiem zgodzić się z deklaracjami niektórych polityków PiS – ale też na przykład Pawła Kukiza – że możemy płacić, byle byśmy nie przyjęli nikogo. To nie będzie wygrana. Koszt trwania przy naszym, skądinąd słusznym, stanowisku może urosnąć w miliardy euro. Już dziś polska dyplomacja powinna prowadzić intensywny lobbing na rzecz zablokowania stałego mechanizmu relokacji w takim kształcie, w jakim chcieliby go narzucić Niemcy i Francuzi oraz kraje najbardziej obciążone, czyli Włochy czy Grecja.

W sprawie przyjmowania migrantów Polska zajmuje bowiem generalnie słuszne stanowisko: uruchomienie jakiegokolwiek stałego mechanizmu relokacji będzie oczywiście jak kolejne zaproszenie wysłane do krajów, z których przybywają oszuści, podszywający się pod potrzebujących pomocy. Zatem zasadnicze pytanie nie powinno dotyczyć tego, czy imigrantów przyjmować – tu nawet opozycja głównego nurtu, niezależnie od obowiązkowych pokrzykiwań, rozumie, że to samobójcza strategia. Pytanie brzmi, jak ustawiać się względem żądań i planów Brukseli, a tak naprawdę Berlina i innych krajów, szczególnie zaangażowanych z różnych przyczyn w promowanie polityki przyjmowania migrantów.

Opcja pierwsza, którą przyjęła władza, to frontalny i totalny opór – nie oddamy ani guzika, niezależnie od kosztów, jakie trzeba będzie ponieść. Założeniem jest tutaj, że walka idzie nie tyle o sam tymczasowy mechanizm relokacji, ale o osłabienie politycznej dominacji najsilniejszych w UE. Tyle że u podstawy takiej taktyki musiałoby leżeć przekonanie, że Polska (i ewentualnie dwoje jej sojuszników w tej kwestii) mają wystarczającą moc, aby jakiegoś przełomu tutaj dokonać i że bezwarunkowy opór wart jest strat, jakie przyjdzie z tego powodu ponieść. Ja dla takiego przekonania nie widzę uzasadnienia.

Dlatego bardziej przekonuje mnie inny kurs, którego założeniem jest, że w UE toczy się na razie gra taka jak zwykle, w której zawsze jest jakieś quid pro quo, a Polska powinna myśleć i działać jak gracz racjonalny. W imię swojego długoterminowego interesu.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także