• Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Kolaż Warzechy

Dodano: 
kolaż Warzechy
kolaż Warzechy

Nałogowy zwiedzacz muzeów wszelakich, do której to grupy i się zaliczam, musi w końcu zauważyć podczas pobytów na Węgrzech szczególny meander historii. Ostatnio objawił mi się on na zamku w niedużym mieście Sárvár. Jest tam muzeum huzarów Nádasdyego – ten XVI-wieczny węgierski możnowładca, mąż Elżbiety Batorówny, uważany jest za twórcę najbardziej uwielbianego na Węgrzech, najczęściej opiewanego w pieśniach i pokazywanego w operetkach („Wiktoria i jej huzar”, „Księżniczka czardasza”) rodzaju sił zbrojnych: węgierskich huzarów. Muzeum pokazuje historię jednego konkretnego regimentu – 9. Regimentu im. Nádasdyego – dzięki ogromnemu zbiorowi pamiątek, który byli węgierscy żołnierze tej jednostki przekazali właśnie do zamku w Sárvárze jeszcze w latach 80. Co ciekawe, husarzy regimentu im. Nádasdyego, wraz z huzarami 13. Regimentu im. Wilhelma – brali udział w 1914 roku w bitwie z Rosjanami pod Limanową nieopodal Krakowa, gdzie przyszli w sukurs polskim legionom. Na tamtejszym niewielkim cmentarzu wojskowym pochowanych jest wielu z nich, w tym ówczesny dowódca 9. Regimentu, Ottmár Muhr.

Ostatnia część ekspozycji pokazuje w skrócie czasy pierwszej i drugiej wojny światowej. Pod sam koniec dowiadujemy się, że huzarzy walczyli z nacierającymi wojskami sowieckimi, gdy te późną zimą i wiosną 1945 roku zajmowały Węgry. To była ich ostatnia misja.

I tu właśnie leży ta szczególna zawiłość węgierskiej historii. Otóż w październiku 1944 roku władzę na Węgrzech przejęli – dzięki bezpośredniemu niemieckiemu wsparciu – Strzałokrzyżowcy Ferenca Szálasiego. Była to nacjonalistyczna, antysemicka organizacja, która odpowiada za śmierć wielu wcześniej choćby względnie bezpiecznych węgierskich Żydów. Zarazem jednak to na czas ich rządów przypada desperacka obrona Węgier przed sowiecką inwazją, w tym obrona okrążonego Budapesztu. I stąd swego rodzaju rozdwojenie jaźni, które dostrzec można w wielu węgierskich muzeach, od budapesztańskiego Terror Háza poczynając, na małych prowincjonalnych placówkach kończąc. Z jednej strony wszystkie złe uczynki z okresu II wojny światowej trzeba jakoś zrzucić na ludzi Szálasiego. Z drugiej – żołnierze węgierskiej armii, którzy wówczas bronili Węgier, to bohaterowie.

Obserwując to meandrowanie, mam poczucie, że my z naszą historią nie mamy jednak tak najgorzej.

***

Rządy się zmieniają, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna: chęć obstawienia Polski fotoradarami. Według najnowszych zapowiedzi, za dwa lata ma ich być ponad tysiąc. Dziś jest niespełna 500. Oczywiście takie plany zawsze są ubierane w słowa o niesamowitej wręcz trosce państwa o nasze bezpieczeństwo. Za to nigdy nie słychać, żeby myślano o zmianie sposobu zarządzania drogami, co z kolei byłoby niezbędne, aby zrobić porządek z absurdalnymi ograniczeniami. Dziś to właściwie niemożliwe, bo zarządcy są na trzech poziomach: krajowym (GDDKiA), wojewódzkim i gminnym.

Kiedy ktoś wciska mi kit, że należy zawsze jeździć zgodnie z przepisami, wysyłam go niezmiennie na drogę krajową numer 1, pomiędzy Piotrkowem Trybunalskim a Częstochową. Tak się składa, że pokonuję ten odcinek nawet kilkanaście razy w ciągu roku. Ta droga – standardowa droga dwujezdniowa ze skrzyżowaniami – jest w fatalnym stanie, a planów jej rychłej przebudowy na ekspresówkę nie ma. To zarazem główne połączenie północ-południe w centrum kraju.

Teoretycznie na takiej drodze obowiązuje poza obszarem zabudowanym ograniczenie do 100 km na godzinę (100, nie 90, bo są dwie jezdnie), ale w wielu miejscach stoją znaki obniżające prędkość do 70 km na godzinę. Tyle, że w ich ustawieniu nie ma żadnej logiki. Czasem znak stoi przed jednostronnym skrzyżowaniem z jakąś polną drożynką, gdzie w dodatku jest znakomita widoczność i zbliżający się samochód byłoby widać z kilometra, a czasem nie ma go przed obustronnym skrzyżowaniem z normalną asfaltową lokalną drogą, gdzie w dodatku rosną krzaki. I jak można poważnie traktować taką fuszerkę?

Dodatkowo – co pisałem już wielokrotnie – polscy zarządcy dróg mają tendencję do traktowania kierowców jak kretynów. Gdy zbliżam się do zjazdu z autostrady tu, gdzie teraz jestem, czyli na Węgrzech, w pewnym momencie napotykam po prostu znak „koniec autostrady” i wiem, że od tego momentu muszę jechać wolniej. W Polsce natomiast najpierw jest ograniczenie do 90, potem do 70, potem do 60 – tak jakby polski kierowca był kompletnym debilem, niezdolnym do przewidzenia, że w zakręcający zjazd z autostrady nie da się wjechać z prędkością 140 km na godzinę.

***

Z wielką uwagą śledzę spekulacje dotyczące ewentualnego kandydata PiS na prezydenta stolicy. Najnowszy pomysł to marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Zawsze to trochę mniej atrakcyjnie niż metropolita Jacek Sasin, ale wciąż nieźle. Perspektywy widzę przez tym kandydatem ogromne.

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego partia Jarosława Kaczyńskiego nie pójdzie na całość i nie wystawi w stolicy oczywistego czarnego konia, Marka Suskiego. To byłby sprytny manewr, bo większość niechętnych PiS mieszkańców miasta potraktowałaby start Suskiego jako hipsterskie, oryginalne i całkiem dowcipne zagranie i być może Suski miałby dzięki temu szanse. Nikt przecież nie uznałby, że taka kandydatura może być na serio. Precedens już jest – w ten sposób do Sejmu pierwszej kadencji weszła niegdyś Polska Partia Przyjaciół Piwa z Januszem Rewińskim na czele.

W czynie społecznym ułożyłem nawet pierwsze hasło dla kandydata Suskiego:

By nie trafił tu znów Ruski,

Kandydatem twym jest Suski!

Patriotycznie, niepodległościowo, prosto, krótko i hipstersko.

***

Jerzy Owsiak od lat nie jest mnie w stanie niczym zaskoczyć. Wiem doskonale, że zachowuje się po knajacku, jak praski chamuś, i jest to jego naturalny sposób zachowania, z którego w dodatku wydaje się być dumny. Tak więc jego wyskok wobec Krystyny Pawłowicz ani trochę mnie nie zdziwił. (Trafił swój na swego, nawiasem mówiąc, choć kompetencje pani profesor, poza fatalnym wizerunkiem – dobrego prawnika, są nieporównywalne z cwaniackimi kompetencjami Jerzego „Słoika” Owsiaka.)

Wiem też świetnie, że Owsiak jest faktycznie politykiem anty-PiS – czy też, ogólniej, obozu czcicieli III RP – więc wciągnięcie przez niego już całkiem otwarcie festiwalu Woodstock w polityczną gierkę także mnie nie zaskoczyło. Częścią tej gierki jest już od dawna jego główne przedsięwzięcie – WOŚP.

Owszem, „Jurek” niby Krystynę Pawłowicz przeprosił, ale w gruncie rzeczy te przeprosiny są warte tyle samo, co przeprosiny pani prezes agencji J. Walther Thompson Group Poland, odpowiadającej za chamowatą i wulgarną kampanię wiadomego napoju w mediach społecznościowych – czyli tyle co funt kłaków. Są równie szczere, równie głębokie i równie niewyrachowane.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także