• Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Ślepa uliczka

Dodano: 
Łukasz Warzecha, "Do Rzeczy"
Łukasz Warzecha, "Do Rzeczy" Źródło: DoRzeczy.pl
Dziś na Twitterze jeden z obserwujących – nie anonimowy i kojarzony przeze mnie, bo zdarzało nam się wymieniać uwagi – nazwał mnie (nieważne, z jakiego powodu) „dzieckiem Magdalenki”. Oczywiście nie jakiejś tam pani Magdalenki, ale tej złowrogiej Magdalenki, podczas której – zgodnie z Obowiązującą i Jedynie Słuszną Legendą Państwową – zdrajcy z pseudoopozycji sprzedali komunistom Polskę. Wszystkim, którzy się tą legendą ekscytują, polecam stosowne fragmenty mojego wywiadu rzeki z Lechem Kaczyńskim oraz opracowania prof. Antoniego Dudka. Ale to na marginesie.

Grunt, że mój obserwujący obrzucił mnie niemal najpotężniejszą w jego mniemaniu obelgą, bo gorsza od Magdalenki może być chyba tylko Targowica. Tym ostatnim symbolem też zresztą szafuje się bez żadnego umiaru, zresztą w rażącej sprzeczności z autentyczną historią ostatnich lat I Rzeczypospolitej, ponieważ konfederacja targowicka skupiała ludzi o bardzo różnych motywacjach, w tym uczestników wcześniejszej o 24 lata, przesyconej naiwną myślą patriotyczną konfederacji barskiej, a część jej członków – obok stuprocentowych, cynicznych zdrajców, była autentycznie przekonana, że to jedyny ratunek dla kraju. Natomiast ręce po zagraniczną pomoc wyciągali wówczas wszyscy bez wyjątku, tyle że w różnych kierunkach. No, ale w tumulcie takie subtelności umykają.

Przeczytawszy o tym, że jestem „dzieckiem Magdalenki”, natychmiast przypomniałem sobie dopiero co przeczytany tekst Piotra Zaremby, który napisał o reakcji na zabranie przez Piotra Fronczewskiego krytycznego głosu w dyskusji o zmianach w sądownictwie. Nie będę tu streszczał argumentów Piotra – zgadzam się z nim całkowicie. Mogę tylko dodać, że ci sami, którzy dziś wieszają psy na Fronczewskim za jego faktycznie dyletancką opinię i pokrzykują, że aktorzy powinni zająć się graniem, zarazem z lubością cytują korzystne dla nich wypowiedzi Katarzyny Łaniewskiej czy Redbada Klijnstry. No bo wiadomo: jak aktor władzę krytykuje, to się nie zna, a jak chwali, to znaczy, że się zna i może się wypowiadać. (Dla drugiej strony z kolei Klijnstra i Łaniewska to ignoranci i głupki, za to Janda czy Grabowski – wielkie autorytety w każdej dziedzinie.)

Była w ostatnim czasie jeszcze jedna godna uwagi wypowiedź. Marcin Meller, jeden z bardziej rozgarniętych ludzi „tamtej” strony, napisał na Facebooku:

No i teraz wyobraźmy sobie, że wygrywamy wybory. Oczywiście cudnie i słusznie byłoby osądzić Kaczora i Macierewicza za zdemolowanie kraju, wystawienie Polski Putinowi i wsadzić ich zasłużenie na lata. I tych ich szemranych giermków błaszczakowych, gowinowych, ziobrowych i brudzińskich też. Powinni ponieść odpowiedzialność za to co zrobili. Tak jak Krzysztof Ziemiec, twarz tej obleśnej propagandy do śmierci powinien chodzić pokutnie z brodą udając kogoś innego.

Ale tak się składa, że stoi za nimi pół elektoratu. Pół naszego narodu. I co z tym? Jak mamy razem żyć? Pewnie wielu uważa, że skoro oni zachowują się jak bandyci, to nasze święte prawo zemsty by czynić to samo. Ale to ślepa uliczka.

Pomijam pierwszy akapit, kluczowy jest drugi. Marcin Meller lapidarnie opisał nastawienie, które charakteryzuje nie tylko „jego” stronę, ale też „naszą”. Kluczem do wielu wirtualnych połajanek, do wielu propagandowych wyskoków po obu stronach, do obrażania się coraz mocniejszymi słowami jest właśnie przekonanie, że po tamtej stronie są jacyś bandyci, wrogowie Polski lub wrogowie demokracji, wobec których żadne zasady wzajemnego szacunku nie obowiązują. Ba – nie obowiązuje nawet konieczność uwzględnienia w choćby minimalnym stopniu ich racji. Jakichkolwiek, w jakiejkolwiek sprawie. Kto tylko interesował się historią konfliktów, ten świetnie wie, że odczłowieczenie wroga jest warunkiem toczenia wojny totalnej. Wszędzie tam, gdzie pojawiało się masowe zabijanie ludzi, niebędących żołnierzami, w tle było uznanie wroga za byt podrzędny. Tę samą zasadę daje się przenieść na wojnę polityczną (która na szczęście nie ma tak tragicznych skutków, ale może prowadzić do rozpadu wspólnoty) i to właśnie następuje. Owszem, oznaki tego były obecne od dawna, ale jeszcze jakiś czas temu budziły sprzeciw. Dzisiaj już nie budzą albo też ten sprzeciw zaczyna nosić znamiona samotnego bohaterstwa, jak postawa Piotra Zaremby i kilkorga innych publicystów.

Marcin Meller słusznie przestrzega „swoją” stronę, że nie da się „zniknąć” ludzi, dzięki którym PiS wygrał i rządzi. A jednak złudzenie trwa. Trwa też po stronie zwolenników obecnej władzy, z których część od dawna uznaje, że każde odstępstwo od najwyższego zaangażowania, każde podanie w wątpliwość najwyższego wzmożenia czy obowiązującej linii partii to w zasadzie zdrada. „Nasi” będą rządzić latami, bo są bez skazy, a opozycja jest głupia; a kto ma jakieś uwagi, ten największy wróg. Zwłaszcza jeśli śmie twierdzić, że jest częścią obozu konserwatywnego. Głównym ideologiem „zniknięcia” Polaków spoza obozu dobrej zmiany był od dawna Jarosław Marek Rymkiewicz, który już lata temu wygłosił tezę, iż „wewnętrznymi Moskalami” w ogóle nie należy się przejmować, ale też łaskawie godził się, żeby gdzieś tam sobie na marginesie państwa żyli.

Skoro tak, to pole do jakiejkolwiek dyskusji jest bardzo ograniczone. Bo z wrogiem, który ma zniknąć, się nie dyskutuje, tylko się go zwalcza. Stąd argumenty zastępowane są przez pohukiwania, obelgi, wrzaski. Po obu stronach. Stąd na wielu „prawicowych” portalach trzy czwarte tytułów drze się, że coś jest „skandaliczne”, „bezczelne”, „wstrętne”, „podłe” i tak dalej – i wtedy w ciemno można strzelać, że to tekst o jakichś działaniach, które kwestionują tezę, iż mamy najlepszą władzę pod słońcem. Słowa zdewaluowały się porażająco. Po drugiej stronie jest zresztą tak samo.

Jeżeli mam do „dobrej zmiany” żale – a mam ich niemało – to jednym z największych jest ten, że do tego dopuściła. Że zamiast zastosować wysoki, nowy standard, obniżyła swój do standardu oponenta. Ba, nawet ten sposób widzenia państwa w wielu dziedzinach wspiera. I to aktywnie. Pod tym względem swego rodzaju punktem zwrotnym był wybuch Jarosława Kaczyńskiego, który obrzucił posłów opozycji nieparlamentarnymi wyzwiskami w Sejmie. Owszem, można powiedzieć, że został sprowokowany i tak wielu go broniło. Ja uważam, że taki język lidera partii rządzącej w takim miejscu jest nie do obrony – niezależnie od tego, jakie są przyczyny.

Ostatecznie można by uznać, że była to chwila emocji. Gorzej, że pytany o to kilka dni później Kaczyński nie tylko nie przeprosił, ale więcej – stwierdził, że było to słuszne. To mówił już całkowicie na spokojnie. Jeśli zatem przywódca, dla wielu będący największym autorytetem, wpisuje się w nurt mało subtelnej agresji wobec oponentów, czego oczekiwać po zwykłych ludziach?

Powie ktoś: a co z Obywatelami RP, co z chamskimi wypowiedziami posłów opozycji? Oczywiście, są i pewnie będą. Ale na tym właśnie miała polegać dobra zmiana, żeby wyznaczać nowe, lepsze, wyższe standardy. Jak wielokrotnie deklarowałem: ja wobec Platformy i jej ludzi nie mam już żadnych oczekiwań. Napatrzyłem się na ich działania w ciągu ośmiu lat ich rządów i nie mam najmniejszych złudzeń. Mam za to o nich jak najgorsze zdanie.

Mam natomiast wciąż jeszcze oczekiwania wobec partii, która przychodziła do władzy z przesłaniem zmiany sposobu działania państwa, ale również stosunku wobec obywateli. Wszystkich obywateli, nie tylko tych, którzy wspierają PiS. I tu jestem coraz bardziej rozczarowany. Z coraz większym niepokojem odnotowuję, jakie radosne wycie rozlega się ze strony wiernych kibiców ugrupowania rządzącego, gdy ktoś ze strony przeciwnej zostanie obrażony, pognębiony, spostponowany – jednym słowem – gdy uda się mu pokazać, że dla niego w tej lepszej RP miejsca właściwie nie ma, zgodnie z dawnymi wytycznymi Rymkiewicza.

Mogę tu tylko powtórzyć za Marcinem Mellerem: to ślepa uliczka. Wiem, brzmi to jak głos wołającego na puszczy, ale fakt, że wciąż parę osób to dostrzega, daje nadzieję.

Czytaj też:
Meller: Jak mamy żyć po pisowskiej apokalipsie?

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także