Liberał słucha etatysty, czyli państwo ponad wszystko
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Liberał słucha etatysty, czyli państwo ponad wszystko

Dodano: 
Desygnacja Mateusza Morawieckiego na premiera
Desygnacja Mateusza Morawieckiego na premieraŹródło:PAP / Paweł Supernak
Nie pojawił się w exposé Mateusza Morawieckiego Ludwig von Mises, Fryderyk Hayek ani Milton Friedman – żaden z klasyków myśli liberalnej. Był za to Thomas Piketty, nowy gospodarczy guru lewicy. Ten znamienny fakt mówi wiele o kierunku, w którym chce prowadzić Polskę nowy premier. A także o tym, jak kraj wyobraża sobie Jarosław Kaczyński (który zresztą sam z uznaniem wspominał Piketty’ego, zarazem – co powszechnie wiadomo – mając w pogardzie klasyków liberalizmu).

W komentarzach po nominacji Mateusza Morawieckiego pojawiały się głosy, że da on rządowi bardziej rynkową twarz, że zrównoważy mocno prospołeczny, żeby nie powiedzieć: socjalistyczny wizerunek rządu Beaty Szydło, który naznaczył pierwsze dwa lata po wyborach. Kto jednak uważnie obserwował Morawieckiego jako wicepremiera, musiał wiedzieć, że to raczej złudne nadzieje. Warto przypomnieć sobie choćby zapomniany już dziś wywiad, w którym Morawiecki z zapałem dowodził, że granicę bogactwa należy ustawić gdzieś w okolicach zarobków miesięcznych w wysokości 8 tysięcy złotych. Niestety, w wywiadzie tym nie pochwalił się, ile zarabiał jako prezes BZ WBK.

Na początku wystąpienia premier zadeklarował: „Nie będziemy rządem ideologicznych skrajności. Daleko nam do liberalizmu i daleko do socjalizmu”. Brzmiało to jak deklaracje Tony’ego Blaira sprzed wielu lat o szukaniu „trzeciej drogi”, które to szukanie skończyło się na ślepej ścianie. W gruncie rzeczy jednak były to słowa obłudne, ponieważ exposé było właściwie w całości o państwie. Nie było tu równowagi pomiędzy dwiema stronami równania, ale zdecydowany przechył w lewo.

Państwo Morawiecki wspominał wielokrotnie, ale nie jako strukturę, w ramach której wolni obywatele mają realizować swoje własne plany, ono zaś zapewni im jedynie stabilność, pewność, możliwość dochodzenia swoich praw i równe dla wszystkich, dobre warunki. Przeciwnie: „państwo wraca do gry na poważnie” – oznajmił. W jego wizji państwo jest nie tylko jednym z najważniejszych aktorów w gospodarce, ale więcej: jest aktorem głównym, któremu wszystko musi zostać podporządkowane.

Państwo zrobi, państwo zorganizuje, państwo zaplanuje i zrealizuje, państwo się zajmie, państwo zadba, państwo pomoże, państwo ukarze złych i nagrodzi dobrych. Państwo jako siła przemożna pojawiało się niemal w każdym akapicie wystąpienia.

Była też, a jakże mowa, o konieczności wyrównywania różnic – ba, Morawiecki stwierdził nawet, że skompromitowało się twierdzenie, iż różnice są sprawą naturalną. Były mocne akcenty socjalne, była mowa o „dalszym podwyższaniu płacy minimalnej”, była mowa o konieczności dalszej walki z nierównościami (wszyscy lepiej zarabiający niech się łapią za portfele). Było podjęcie tematów lubianych na lewicy – szklany sufit dla kobiet, walka ze smogiem (tu była nawet pochwała ruchów miejskich, których większość jest zdecydowanie przechylona na lewo), choć można było odnieść wrażenie, że premier próbował pokazać je z konserwatywnego punktu widzenia.

Niektórzy komentatorzy upatrywali w takim podejściu nawiązania do idei ordoliberalizmu – błędnie. Ordoliberalizm, aczkolwiek wzbogacony o mocny chrześcijański i wspólnotowy fundament w porównaniu z liberalizmem klasycznym, pozostawał jednak liberalizmem. Mirosław Dzielski czy Krzysztof Dzierżawski nie byli zwolennikami mieszania się państwa – ze swojej natury aktora silniejszego niż inni – w każdą dziedzinę życia. Państwo widzieli nie jako gracza, który decyduje zarazem o regułach gry, wchodząc w klasyczny konflikt interesów, ale wyłącznie jako czynnik ustalający te reguły, zgodne z zasadami naszej łacińskiej cywilizacji. Morawiecki idzie znacznie dalej.

Równie znamienne jak to, co się w exposé znalazło, jest to, czego tam nie było. Zwłaszcza pod dwóch latach rządów partii, która przeregulowała tak wiele dziedzin życia (apteki, ziemia, mieszkania, używki i wiele innych). Otóż Morawiecki nie mówił nic o odejściu od nadmiaru regulacji, o ich rewizji i ograniczeniu. Nie mówił o wolności – nie tej wielkiej, ale tej małej, codziennej. W tym znaczeniu słowo „wolność” nie pojawiło się w wystąpieniu bodaj ani razu. Nie mówił o swobodzie wyboru. Nie zająknął się o klasie średniej, nie wykonał w jej stronę choćby najmniejszego gestu (mowa była jedynie o małych i średnich przedsiębiorcach). Przede wszystkim zaś nie wspominał o tym, jak chronić obywatela przed omnipotencją państwa, którego rolę tak bardzo chciałby wzmocnić. Owszem, była mowa o ograniczaniu regulacji, o tym, że państwo nie może być biurokratycznym molochem, a nawet o tym, że trzeba zmienić relację między państwem a ludźmi – ale raczej nie w stronę zwiększenia swobód.

W tym też tkwiła znacząca sprzeczność, której Morawiecki nie mógł przecież nie dostrzec. Jeśli przyznajemy państwu kolejne kompetencje, powiększamy jego rolę w każdej dziedzinie i robimy z niego „poważnego gracza”, to nie może to skutkować ograniczeniem produkcji przepisów czy biurokracji. Przeciwnie – im więcej państwa w jakiejkolwiek dziedzinie, tym więcej urzędników i przepisów. To reguła prosta jak drut, która zresztą znalazła potwierdzenie w samym exposé, w którym premier wspominał o powołaniu nowych struktur: Narodowego (jakże by inaczej) Instytutu Onkologii, programu walki z chorobami krążenia czy też zapowiadał, że pełną parą zacznie pracować Narodowy Instytut Urbanistyki i Architektury. (Nawiasem mówiąc, żadne słowo w ciągu ostatnich dwóch lat nie uległo tak gigantycznej dewaluacji jak przymiotnik „narodowy” w nazwach rozlicznych nowych struktur).

Tu można by przejść do obszernego wywodu, tłumaczącego, dlaczego etatystyczna wizja państwa jest zła. Ten spór miał już jednak wiele odsłon, więc nie ma sensu go powtarzać. Argumentacja sprowadza się do kilku kwestii. Po pierwsze – im więcej państwa, tym bardziej ograniczona wolność ludzi, tym większe ich uzależnienie od państwa, tym bardziej oduczają się samodzielności. Po drugie – im więcej państwa, tym więcej obszarów korupcji, nadużyć, nepotyzmu. Po trzecie – więcej państwa to wyraz braku zaufania do obywateli, co być może w tym wszystkim najsmutniejsze. Fundamentalny spór pomiędzy liberałami a etatystami polega na tym, że ci pierwsi traktują obywateli poważnie, pozwalają im decydować, a także popełniać błędy (na własny koszt), podczas gdy ci drudzy są przekonani, że grupa mędrców zasiadających w swoich gabinetach lepiej wie, czego potrzeba ludziom niż oni sami.

To oczywiście nie oznacza – jak wygodnie ustawiają sobie dyskusję przeciwnicy liberalnego podejścia – że państwo ma się całkowicie wycofać, niemal zniknąć. Liberałowie to nie libertarianie. Państwo zniknąć nie może, bo to ono ustala reguły gry. Ono musi między innymi pilnować, żeby nie powstawały monopole i żeby każdy gracz był traktowany identycznie. Tyle że dziś Polska tak nie działa, a premier nie zapowiada w tej sferze zmiany. Państwowe monopole są hołubione (absolutnie fatalnie funkcjonująca Poczta Polska chociażby), a zagraniczni inwestorzy dostają niezmiennie warunki mocno preferencyjne w stosunku do tych, w jakich działają przedsiębiorcy rodzimi.

Miał premier rację mówiąc o znaczeniu sprawnego sądownictwa – to dla gospodarki jeden z najważniejszych fundamentów. Miał rację, mówiąc o pewności otoczenia prawnego. Ale można zapytać, jak do tych założeń ma się instytucja skargi nadzwyczajnej, mogącej po latach wzruszyć orzeczenia, na podstawie których od dawna działają uczciwi przedsiębiorcy? Albo jak ma się pewność otoczenia prawnego do pomysłu, żeby jedną ustawą skasować branżę futerkową? Odpowiedź jest prosta: nijak.

Żeby ustalić i strzec przestrzegania uczciwych reguł gry, państwo musi być silne. Ale powinno być jedynie arbitrem, a nie graczem, i to arbitrem interweniującym nie po uważaniu, a jedynie w ostateczności, gdy jest to naprawdę niezbędne, za to interweniującym wtedy bezwzględnie i absolutnie skutecznie. Rozdęte państwo działa dokładnie odwrotnie: interweniuje często i wszędzie, za to wybiórczo i nierzadko bardzo nieskutecznie.

Morawiecki proponuje wizję, którą – abstrahując na moment od poglądów – można by uznać za kompleksową i zapewne porywającą. Ale to wizja państwa spuchniętego, wtrącającego się we wszystko, interweniującego przy każdej okazji, niezwracającego uwagi na wolność obywateli, nieustannie poszerzającego swoje kompetencje.

Grupa rekonstrukcyjna sanacji? Tak, po exposé Mateusza Morawieckiego można tego określenia używać z pełnym przekonaniem.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także