Hobbit. O jeden film za daleko
  • Piotr GociekAutor:Piotr Gociek
  • Janusz KotańskiAutor:Janusz Kotański

Hobbit. O jeden film za daleko

Dodano:   /  Zmieniono: 
Hobbit. O jeden film za daleko
Hobbit. O jeden film za daleko 

Po obejrzeniu „Pustkowia Smauga” jedno jest pewne: Martin Freeman to znakomity Bilbo Baggins. Nie wiem nawet, czy nie wyszedł mu najlepszy hobbit ze wszystkich, jakich widzieliśmy dotąd na dużym ekranie. Cała reszta to już materiał do dyskusji. Może nie o pieniądzach – bo drugi film trylogii „Hobbit” zarobi pewnie bez trudu tyle co część pierwsza („Niezwykła podróż”), czyli nieco ponad miliard dolarów. Jednak pieniądze to nie wszystko.

Słowo „nuda” odmieniane było na różne sposoby przez recenzentów wychodzących z polskiego pokazu prasowego. Tak, wiem, że to zmanierowana gromadka, ale w podobnym tonie wypowiadali się wcześniej i niektórzy zachodni recenzenci. Sytuacja paradoksalna, bo w drugim „Hobbicie” akcji jest akurat sporo więcej niż w części pierwszej. Zaraz na początku mocna scena pojedynku Bilba i krasnoludów z jadowitymi pająkami z Mrocznej Puszczy, potem bardzo rozbudowana i niesłychanie pomysłowa scena ucieczki drużyny z siedziby Leśnych Elfów, a potem jeszcze mamy – dopisane przez scenarzystów Tolkienowi w Mieście Na Jeziorze – bój czarodzieja Gandalfa z siłami zła w Dol Guldur oraz potwornie (w obu znaczeniach tego słowa) powiększoną konfrontację bohaterów ze smokiem Smaugiem.

Każda z tych scen pojedynczo mogłaby swobodnie być punktem kulminacyjnym osobnego filmu. Wszystkie są nakręcone z rozmachem, wszystkie wywołują u widza lekki przesyt i… rzeczywiście lekkie znudzenie. Czy Petera Jacksona i jego współpracowników nagle opuścił talent, czy to może widzowie zaczynają mieć serdecznie dosyć Tolkiena w wersji szerokoekranowej?

JAK TO Z „HOBBITEM” BYŁO

Warto tu cofnąć się do prehistorii projektu. Po sukcesie kinowego „Władcy Pierścieni” fani często dopytywali reżysera, kiedy nakręci „Hobbita”. Ten jednak kategorycznie ogłaszał, że w ogóle nie ma takiego zamiaru. Kiedy zaś projekt mimo wszystko – z woli studia – zaczął się krystalizować, Jackson deklarował, że będzie patronował przedsięwzięciu, może nawet je współprodukował, ale w roli głównego autora widział już kogoś innego.

Wiosną roku 2008 okazało się, że tym kimś będzie Guillermo del Toro, obdarzony nietuzinkową wyobraźnią i wielkim talentem meksykański reżyser, autor m.in. „Labiryntu fauna” i dwóch filmów o Hellboyu. Planowano wtedy, że powstaną dwa filmy. Pierwszy miał być adaptacją powieści „Hobbit”, drugi zaś czymś w rodzaju dopisanego łącznika między filmowym „Hobbitem” a kinowym „Władcą Pierścieni”. Po licznych perypetiach związanych z przygotowaniem produkcji ostatecznie stanęło na tym, że filmy będą trzy, a reżyserem ponownie zostanie Peter Jackson. Podjęto też decyzję, że całość będzie obszernym prologiem do „Władcy Pierścieni”.

Wszystko to zaowocowało trzema zgubnymi rzeczami. Po pierwsze, zrezygnowano z oryginalnej struktury przesympatycznej, lekkiej opowiastki, jaką był powieściowy „Hobbit”. Żeby fabuła uniosła trzy pełnometrażowe filmy, trzeba było rozbudować drugo- i trzeciorzędne wątki, dopisać nowych bohaterów i wymyślić całą serię punktów kulminacyjnych. Po drugie, cała historia stała się siłą rzeczy mroczniejsza od książki – w „Pustkowiu Smauga” widać, że film powinien nosić raczej tytuł „Bezpowrotnie utracona lekkość”. Po trzecie wreszcie, doklejono do całej historii wątki ważne, ale nie bez powodu schowane przez Tolkiena do przypisów i dodatków we „Władcy Pierścieni”. Dzięki temu filmowe uniwersum Jacksona zyskało upragnioną spójność, ale jednocześnie zyskało wątpliwy atut mało świeżego wypełniacza: Nie wiecie, skąd się wzięły różne sprawy we „Władcy Pierścieni”? To my wam teraz po kolei wszystko wytłumaczymy.

Przenoszenie na ekran i tłumaczenie „wszystkiego” jest zabiegiem idealnie zabijającym wszelaką sztukę – czy to pisaną, czy filmową. Aż dziw, że tak wytrawny spec jak Peter Jackson o tym zapomniał. Nie bez powodu jednymi z najbardziej intrygujących fragmentów „Hobbita” były te, w których autor tylko napomykał o pewnych sprawach, bohaterach, tajemnicach. To, co niepokazane, jest zawsze ciekawsze od tego, co ujrzymy. Dlatego miłośnicy Sherlocka Holmesa uwielbiają, kiedy snujący opowieści o detektywie doktor Watson wtrąca w swe gawędy zdania o rozmaitych innych śledztwach Holmesa – śledztwach, o których nigdy nie dowiadujemy się niczego więcej poza tym, że miały efektowne nazwy i dotyczyły fascynujących rzeczy. Powtórzmy: dosłowność zabija. Zabija tajemnicę, zabija sedno fantazji, czyli – sięgając do anglosaskich krytyków – „sense of wonder”. Zabija naszą dziecięcą wyobraźnię, której cudowna opowieść Tolkiena była (i mam nadzieję jest) tak istotną częścią.

RATUJMY TOLKIENA

Wracając do kina. Nie uważam, żeby drugi „Hobbit” był filmem gorszym od pierwszego. Sądzę, że to dla pierwszego krytyka była zbyt przychylna. (...)

Całość recenzji dostępna jest w 1/2014 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także