Dysydenci nazywali je „przedsionkami piekła”. Przerażające miejsca gorsze od łagrów

Dysydenci nazywali je „przedsionkami piekła”. Przerażające miejsca gorsze od łagrów

Dodano: 
Pacjent wprowadzany w szok insulinowy. Zdjęcie ilustracyjne
Pacjent wprowadzany w szok insulinowy. Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Wikimedia Commons
- Chodziło o doprowadzenie ciała człowieka do granicy życia i śmierci. Dysydent miał wiedzieć, że może się to w każdej chwili powtórzyć, jeżeli nie zacznie być posłuszny wobec systemu - mówi Aleksander Podrabinek, rosyjski obrońca praw człowieka, autor książki „Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni”.

PIOTR WŁOCZYK: Czym się objawia schizofrenia bezobjawowa?

ALEKSANDER PODRABINEK: W Związku Sowieckim objawiało się to przede wszystkim tym, że z każdego normalnego człowieka system mógł zrobić wariata. Było to ulubione narzędzie aparatu represji. Każdy, kto zgłaszał jakieś wątpliwości co do „sowieckiego raju”, mógł zostać zdiagnozowany przez psychiatrów posłusznych władzy jako chory psychicznie. Ten system nie wszędzie działał jednak tak samo. W zależności od regionu w walce z dysydentami sięgano po różne choroby – np. w Leningradzie nad wyraz często diagnozowano u niepokornych psychozę maniakalno-depresyjną...

Wielu moich znajomych i przyjaciół, którzy walczyli z komunizmem, zostało przez ten system wtrąconych do psychuszek, czyli „szpitali psychiatrycznych specjalnego typu”. Kierowano tam ludzi, którzy szczególnie dali się we znaki władzy sowieckiej.

Dlaczego te miejsca dysydenci nazywali „przedsionkami piekła”?

Ponieważ poddawano ludzi tam zamkniętych potwornym torturom. Miały one dwie podstawowe postaci: „leczenie” medykamentami oraz jawny gwałt fizyczny. Jeżeli chodzi o tę pierwszą postać, to przykładowo zdrowym więźniom podawano neuroleptyki.

Jak te środki działają na zdrowego człowieka?

Fatalnie. Celowe stosowanie takich medykamentów u osób zdrowych to po prostu zbrodnia medyczna. Neuroleptyki powodują w takich przypadkach mnóstwo groźnych efektów ubocznych.

Czytaj też:
Reagan kontra Gorbaczow

Pacjentom psychuszek podawano też insulinę. Czemu to miało służyć?

W dużej dawce powoduje ona ostrą hipoglikemię, czyli dramatycznie obniża poziom cukru we krwi. Wprowadza to organizm w szok. To była okrutna tortura. Chodziło o doprowadzenie ciała człowieka do granicy życia i śmierci. Dysydent miał wiedzieć, że może się to w każdej chwili powtórzyć, jeżeli nie zacznie być posłuszny wobec systemu.

Jaki cel miało z kolei wstrzykiwanie ludziom siarki koloidalnej? To się wprost kojarzy z eksperymentami dr. Mengelego.

Faktycznie, brzmi to jak opowieści z Auschwitz. Zastrzykami tymi wywoływano u dysydentów gorączkę powyżej 40 st. C. Doprowadzano ich w ten sposób niemal do śmierci. Zastrzyki z siarki wykonywane były podskórnie, przez co bolesne ślady po nich utrzymywały się całymi tygodniami. To były niewyobrażalne tortury.

W literaturze poświęconej psychuszkom można też spotkać się z terminem „kułazin” lub „piąchopiryna”.

Jest to druga ze wspomnianych przeze mnie metod „leczenia” dysydentów, czyli bezpośrednia przemoc fizyczna. Bardzo rozpowszechnioną torturą było np. zawijanie skrępowanego człowieka w mokre prześcieradło. Gdy materiał wysychał, kurczył się, a tym samym ściskał ofiarę, powodując trudne do wytrzymania pieczenie. Wyobraźnia personelu psychuszek, jeżeli chodzi o katowanie „pacjentów”, była nieograniczona.

Nie było żadnych granic w torturowaniu?

Powiem więcej: personel miał wręcz przykazane przez KGB, żeby się znęcać nad więźniami politycznymi. W przypadku „zwykłych” pacjentów personel miał dużą swobodę działania, ale jednak nie była to swoboda totalna. Dysydenci byli w najtragiczniejszej sytuacji; pracownicy psychuszek byli ich panami życia i śmierci.

Jak długo mogły trwać te tortury?

Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. W odróżnieniu od „tradycyjnych” wyroków skazujących ludzi na więzienie „leczenie” w szpitalach psychiatrycznych było bezterminowe. Było to idealne z punktu widzenia aparatu represji. Co do zasady nie wypuszczano niepokornych aż do momentu, gdy przyznali, że byli chorzy i że popełnili przestępstwa przeciwko państwu właśnie wskutek choroby. Dysydenci siedzieli tam dopóty, dopóki personelowi psychuszek nie udało się ich złamać.

Ile to zajmowało czasu?

Zazwyczaj do kilku lat, ale niestety niektórzy dysydenci byli przetrzymywani w psychuszkach 20, a nawet 30 lat... Po wyjściu ze szpitali długo dochodzili do siebie pod względem psychologicznym. Cierpieli też potem latami na dolegliwości fizyczne: mieli chore nerki, zniszczone wątroby...

Wychodzili ponadto z piętnem chorych psychicznie.

Ci, którzy wychodzili z więzień, też mieli problem ze znalezieniem pracy, ale oczywiście zupełnie inaczej byli traktowani przez otoczenie ludzie „leczeni” w zakładach psychiatrycznych...

Ilu dysydentów przeszło przez psychuszki?

Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ponieważ nie udało się nam uzyskać dostępu do wszystkich kluczowych archiwów. W 1991 r. przez krótki czas można było badać tę sprawę i na tej podstawie możemy szacować, że liczba ta wynosiła ok. 15–20 tys. ludzi. Jednak jak wspomniałem, nie mamy w tej kwestii pełnej wiedzy.

Jak rozumiem, władzom zależało na tym, żeby wśród dysydentów rozchodziły się wieści o warunkach panujących w psychuszkach?

Z pewnością, miało to „wychowywać” i działać prewencyjnie na dysydentów. Ta metoda walki z oporem wobec komunizmu szczególnie się jednak władzom opłacała, jeżeli chodzi o dysydentów pochodzących z wnętrza systemu. Mam na myśli przedstawicieli sowieckiej nomenklatury partyjnej czy nawet generalicji, którzy z różnych względów zaczęli krytykować system.

Jednym z takich ludzi był pański znajomy opozycjonista gen. Petro Hryhorenko, który u szczytu swojej kariery zaczął krytykować ZSRS, za co kilkakrotnie umieszczany był w psychuszkach.

Instytut Serbskiego w Moskwie - jedna z najwazniejszych psychuszek. Fot:A.Savin

Takich wysoko postawionych w hierarchii ludzi, którzy przeszli do opozycji, było więcej. Dzięki wykorzystaniu narzędzi psychiatrycznych władzom łatwiej było pozbywać się „problemów” we własnych szeregach. Ogłaszano po prostu, że ci ludzi najzwyczajniej w świecie powariowali. Jednakże jaki człowiek o zdrowych zmysłach rezygnowałby z dobrobytu wiążącego się z zajmowaniem wysokich stanowisk w partii czy w armii? Chyba tylko chory psychicznie – tak to tłumaczyły władze. Dawało to też wielką swobodę KGB: dzięki psychiatrii represyjnej nie trzeba było wysilać się i zbierać dowodów na działalność antypaństwową danego dysydenta.

W 1979 r. opublikował pan w podziemiu książkę „Medycyna karna”, ale mimo to nigdy nie trafił pan do psychuszki jako więzień pacjent. Dlaczego?

Tak naprawdę cała grupa dysydentów, którzy walczyli z psychiatrią represyjną i zajmowali się pomocą jej ofiarom, była w pewnym sensie zabezpieczona przed zamknięciem w szpitalach.

Nie chcieli was wpuścić do tego świata na dłużej, żebyście go nie poznali lepiej od wewnątrz?

Po części tak, ale był też drugi powód. Zachód przyglądał się losowi dysydentów w ZSRS i Moskwa nie zamierzała ostentacyjnie wsadzać do psychuszek ludzi, którzy nagłaśniali wykorzystywanie psychiatrii do celów politycznych. W zasadzie od początku swojej działalności opozycyjnej miałem dużą pewność, że gdzie jak gdzie, ale akurat do psychuszki mnie nie zamkną.

Mimo wszystko jednak nieraz zobaczył pan ten świat na własne oczy.

Tak. Pierwszy raz poszedłem tam po kolejnej przymusowej hospitalizacji mojego kolegi z opozycji, znanego barda Piotra Starczika. Piotr siedział już w psychuszkach w latach 1972–1975. Nawiasem mówiąc, był on przetrzymywany wówczas w jednym szpitalu psychiatrycznym z „żelazną maską” ZSRS, czyli najbardziej tajemniczym więźniem tamtych czasów. Człowiekiem tym był Wiktor Ilijn, milicjant, który w 1969 r. strzelał do Breżniewa, gdy ten jechał na Kreml.

Piotra faszerowano neuroleptykami, ale ciężko było im go złamać. Wyszedł w 1975 r., lecz nie przestał działać w środowisku opozycyjnym. We wrześniu 1976 r. po raz kolejny został wsadzony do jednego z moskiewskich szpitali psychiatrycznych.

Pod jakim pretekstem?

Artykuł został opublikowany w 5/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.