Valivade. Zapomniany indyjski azyl polskich sierot

Valivade. Zapomniany indyjski azyl polskich sierot

Dodano: 
Lech Trzaska podczas wojennego pobytu w Indiach
Lech Trzaska podczas wojennego pobytu w Indiach Źródło: Archiwum Lecha Trzaski
Część polskich uciekinierów ze Związku Sowieckiego trafiła do Indii. Czekały tam na nich przygody żywcem wyjęte z „Księgi dżungli”.

ŁUKASZ CZARNECKI: Gdzie mieszkała i czym się zajmowała pańska rodzina przed wojną?

LECH TRZASKA: Rodzice spotkali się zupełnie przypadkowo w Bydgoszczy. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego ojciec z Krakowa nagle znalazł się ze swoim przyjacielem w Bydgoszczy. Tam poznali dwie siostry ze Stanisławowa – moją matkę i ciocię. Ojciec i wujek pracowali w dyrekcji kolejowej. W krótkim okresie mojego dzieciństwa mieszkaliśmy i w Toruniu, i w Bydgoszczy, i w Zduńskiej Woli, i w Karsznicach, bo ojciec obejmował kolejne stanowiska na kolei.

Na wczasy jeździliśmy do miejscowości letniskowych w rodzinne rejony mamy. Pewnego razu zrobiło się tam cicho, letnicy wyjechali. Okazało się, że wybuchła wojna. Ojciec i wujek pozostali w Bydgoszczy, a mama z ciocią bały się wracać. Zostały u dziadków. Mieli oni kamieniczkę, w której zmieściliśmy się wszyscy. Nadszedł dzień 17 września. Ojciec i wujek zostali po stronie niemieckiej, my, odcięci, pozostaliśmy pod, nazwijmy to, zaborem rosyjskim. Po jakimś czasie ojciec z wujkiem jakimś cudem dotarli do nas. Rodzina się połączyła. Mieszkaliśmy w Stanisławowie do dnia wywózki.

Właśnie, wywózka. Jak ją pan zapamiętał?

Pamiętam to jako przerażający wstrząs psychiczny. Głęboka, ciemna noc. Dzieci w wieku sześciu, siedmiu lat, siostra miała trzy miesiące. Budzi nas łomot. Dosłownie kolbą walili w drzwi. My przerażeni. Nie wiemy, co się dzieje. Raptem wrzask:,,Macie pół godziny, spakować się i wyjeżdżacie”. Zapanował w wyrwanej ze snu rodzinie olbrzymi popłoch. Czuliśmy trwogę i bezradność.

Stało się to dokładnie 30 czerwca 1940 r. Powieźli nas ciężarówkami na boczną stację i tam wsadzili w wagony bydlęce. Dziura wielkości miednicy w podłodze, może trochę mniejsza, była ubikacją. Po 40–50 osób ładowali do takiego wagonu, a było ich w sumie 60. Pociąg ruszył i zaczęli nas wieźć gdzieś, nie wiadomo gdzie.

Po jakichś trzech tygodniach wyładowali nas koło Archangielska. Jak długo tam byliśmy, nie mam pojęcia. I od razu ojca i wujka zagnali do roboty. Urzędników, którzy nigdy nie mieli siekiery w ręce, zatrudnili przy rozładowywaniu i ładowaniu olbrzymich kłód na barki.

Czytaj też:
Bez butów do Andersa

Przyszła jesień, mroźna jesień, i przewieźli nas do następnego miejsca. Nie potrafię powiedzieć, gdzie to było, ale miejscowość nazywała się Mariakówka. Ulokowano nas w baraku nieczynnej zimą cegielni. Jak tam przeżyliśmy, tego nie wiem – ojcu i wujkowi od razu kazali wycinać drzewa.

Znowu po jakimś czasie wywieźli nas dalej. Sądzę, że byliśmy jedną z tych niewielu syberyjskich rodzin, które nie były stale w jednym miejscu. Po jakimś czasie wieźli nas jakąś rzeką, nawet nie wiem jaką, mógł to być Ob, i wysadzili na pustym, podmokłym brzegu na granicy tajgi. Mieliśmy czekać, aż ktoś po nas przyjedzie. Nie pamiętam już, jak nas stamtąd zabrali, ale upłynął co najmniej tydzień w szałasach, myśleliśmy, że nas żywcem zjedzą komary. Jedyne pożywienie to była czarna jagoda. Można tego było nazbierać, ile się dało.

Nadchodzi rok 1941 i atak Niemiec na Związek Sowiecki. Wkrótce potem zostaje ogłoszona tzw. amnestia i zaczyna się formować armia Andersa. Do punktów werbunkowych oprócz żołnierzy napływają też cywile. Jak wyglądała pańska droga pod polskie sztandary?

W tym czasie byliśmy już w Uzbekistanie, w posiołku Krasnaja Niwa. Rodzice się dowiedzieli, że tworzy się polskie wojsko. Ojciec z wujkiem wyruszyli do punktów zbornych. Jaką drogą szli, nie mam pojęcia. Dotarli do jednego z obozów. To był duży obóz, ale brak odzieży, kłopoty z żywnością i kwaterunek w namiotach sprawiały, że śmiertelność była ogromna. I tam ojciec zmarł na tyfus, a wujek 10 dni później na zapalenie płuc. Był marzec 1942 r.

Każdy ochotnik informował, gdzie pozostawił rodzinę i z ilu osób się ona składa. W sierpniu 1942 r. niespodziewanie zjawił się w naszej miejscowości młody człowiek. Pamiętam jego nazwisko: Antoni Rechuta, człowiek przysłany z komendy organizującego się wojska, aby nas wybawić. Pod jego opieką dotarliśmy w okolicę Taszkientu. Tam były organizowane wyjazdy do Iranu. Wyruszali przyszły 2. Korpus gen. Andersa i towarzyszący mu cywile oraz sieroty.

Transporty tworzyli: wojsko, osoby cywilne, junacy i tzw. pestki, czyli Pomocnicza Służba Kobiet. Jechali zwykle do Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim i stamtąd udawali się statkami do Pahlawi po stronie Persji. Nasz wyjazd był jednym z ostatnich transportów, na które zezwolili Sowieci. Pozostawała jeszcze szansa wywozu sierot. Biskup Gawlina, który nadzorował całą akcję, chciał uratować wszystkich. W tych ostatnich transportach mogły wyjechać jeszcze kobiety z małymi dziećmi i sieroty.

Pamiętam wielotysięczną rzeszę szukającą szansy na wyjazd. Szkielety ludzkie koczujące na nagiej ziemi. Ciemną nocą matkę i ciotkę wezwano do kwatery głównej i tam usłyszały krótkie słowa:,,Proszę pań, nie ma czasu na jakąkolwiek rozmowę, albo tak, albo nie: dzieci zostają tutaj, później dojadą, wy wyjeżdżacie”. Szok, dzieci w Rosji, a one wyjeżdżają do Persji. Jeden z księży powiedział:,,Na moją odpowiedzialność panie jadą, dzieci zostają w sierocińcu”. Mama i ciocia wyjechały do Teheranu, a myśmy potem wraz z innymi dziećmi z sierocińca zostaliśmy przewiezieni do Aszchabadu i stamtąd po jakimś czasie, razem z junakami, ale już autami przez góry, dowieziono nas nad granicę ZSRS.

Polskie dzieci, którze przeżyły sowiecką deportację i zesłanie, Pahlevi, Persja, 1942 r.

Na granicy: stop – graniczne służby rosyjskie miały już zakaz wypuszczania jakiegokolwiek transportu polskiego. Po paru godzinach przyszło jednak zezwolenie, chyba z Kremla. I tym transportem dotarliśmy do Teheranu. Gdy matka z ciotką nas zobaczyły, ich radości nie było końca. Zakwaterowano nas w obozie pod Teheranem. Samochody podjechały prosto pod szpital. Dosłownie nas tam wyładowano i zabrano na badania. Wszystkie dzieci były zawszone, miały jakieś świerzby, choroby oczu... Wszyscy na coś chorowaliśmy. Przeszliśmy kwarantannę. Dopiero potem lekarze nas wypisali i już zdrowi trafiliśmy do mamy i cioci.

Z Persji trafiliście do Indii, a dokładniej do polskiego obozu w Valivade. Jakie były pańskie pierwsze wrażenia?

Wrażeń była cała lawina. Na nas, dzieciach, olbrzymie wrażenie zrobiły owoce, o jakich nawet nam się nie śniło, wspaniała chałwa i to, że nie byliśmy głodni. Z Teheranu najpierw trafiliśmy do Karaczi. Tam było główne dowództwo. Z Karaczi większa część pojechała do Afryki, część pozostała w Indiach. Utworzone zostały dwa osiedla: sierociniec na blisko tysiąc dzieci w Balachadi, a drugie w Valivade, gdzie zamieszkały głównie matki z dziećmi. Po jakimś czasie sieroty z Balachadi dołączyły do ludzi z Valivade. Około 5 tys. Polaków żyło w tym polskim miasteczku, które się zorganizowało. Mieliśmy dwa pokoje z kuchenką, dostaliśmy porządną odzież, każdy miał bieliznę, ubranie, obowiązkowy hełm tropikalny. Przede wszystkim panowała jednak radość.

Byliśmy zaskoczeni tym, że gdy chcieliśmy się bawić z Hindusem, on się od nas odsuwał. Później się do nas zbliżyli, zrozumieli, że biały to nie jest wróg, może być przyjacielem. Dzieci bawiły się zatem razem. Był to spory problem dla starosty obozu, którym była przez jakiś czas Brytyjka, niejaka pani Button. Nie mogła pogodzić się z tym, że biali bratają się z Hindusami. Zrezygnowała. Potem kierownictwo nad obozem sprawował już zawsze Polak.

Jak wyglądało codzienne życie na polskim osiedlu w Indiach?

Artykuł został opublikowany w 9/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.