Leonard Cohen jest nasz

Leonard Cohen jest nasz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Z Danielem Wyszogrodzkim, tłumaczem i dziennikarzem muzycznym rozmawia Grzegorz Brzozowicz

Grzegorz Brzozowicz: Kiedy poznałeś Leonarda Cohena i w jakich okolicznościach?

Daniel Wyszogrodzki: Spotkaliśmy się w Berlinie w 2001 r. Cohen promował album „Ten New Songs”. Piosenka „In My Secret Life” okazała się wkrótce wielkim przebojem w Polsce. Miałem 20 minut na wywiad, a rozmawialiśmy ponad godzinę, pijąc 12-letnią whisky. Przeprowadziłem z nim najbardziej osobisty i dogłębny wywiad ze wszystkich, które razem zrobiliśmy. A spotykaliśmy się od tamtej pory wielokrotnie na różnych kontynentach. Kiedy w 2008 r. dowiedziałem się, że Leonard zdecydował się na tournée – po 15 latach przerwy – od razu poleciałem do Kanady i towarzyszyłem mu w „rozgrzewce”. Występował w prowincjonalnych miasteczkach, codziennie grał inne piosenki, wypróbowywał nowy zespół, rozmawiał z publicznością. To były najbardziej intymne występy, jakie pamiętam. A potem rozpoczęła się wielka światowa trasa koncertowa, która okazała się nieoczekiwanym sukcesem leciwego już artysty.

Byłeś na pamiętnym koncercie w Sali Kongresowej w 1985 r.

To było wielkie przeżycie. Studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, tłumaczyłem jego teksty i publikowałem je w dwutygodniku „Radar”. Panowała atmosfera wydarzenia, ale też oczekiwania polskiej publiczności były nieco kosmiczne. To był PRL zaraz po stanie wojennym. Beznadzieja, izolacja, niedobór wszystkiego. I nagle on – emisariusz „wolnego świata”. Tak był odbierany, chociaż on sam nie uważał się za żadnego „emisariusza”. Leonard Cohen to artysta, który pisze o miłości i nienawiści, przywołuje bogów z greckiego panteonu i rozmawia z Bogiem Żydów. Owszem, nagrał piosenkę „Partyzant”, notabene nawet nie swoją, ale ograniczanie go z tego powodu do roli „rewolucjonisty” było krzywdzące. Rozumiem, oczywiście, że takie były czasy, takie było zapotrzebowanie społeczne. On tego wtedy zupełnie nie rozumiał. Wyczuwało się napięcie. Pojawiła się nawet inicjatywa spotkania artysty z Lechem Wałęsą, choć jej cel był dla niego niejasny. On śpiewał o Zuzannie, a my czekaliśmy, czy odważy się wypowiedzieć magiczne i zabronione słowo „solidarność”. Oczywiście wypowiedział je, wywołując prawdziwą eksplozję u publiczności. Wiele razy rozmawiałem z nim o tym. Ten polityczny kontekst występów w Polsce całkowicie go zaskoczył. Muzycy go ostrzegali, że to się może źle skończyć. (...)

Cały artykuł dostępny jest w 35/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także