Czego nie wolno Orbanowi
  • Marek MagierowskiAutor:Marek Magierowski

Czego nie wolno Orbanowi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czego nie wolno Orbanowi
Czego nie wolno Orbanowi

Dwóch europejskich polityków chce trochę pogrzebać na rynku energii w swoich krajach. Jeden z nich jest już u władzy, drugi ma dopiero szansę ją zdobyć. Jeden jest konserwatystą, drugi lewicowcem. Grzebanie ma z grubsza polegać na tym, by spadły ceny (lub przestały rosnąć), by konsumentom było lżej, a pazernym koncernom, nabijającym sobie bezczelnie kabzę - nieco ciężej.

Pierwszy z owych polityków nazywa się Viktor Orban i jest premierem Węgier. Drugi to Ed Miliband, przywódca brytyjskiej Partii Pracy. Oczywiście ich propozycje różnią się znacząco, w dodatku Orban już swoje grzebanie zaczął, a Miliband tylko o tym mówi. Łączy ich jedno: obaj chcą drastycznie ograniczyć wolny rynek w tym sektorze.

W ubiegły piątek Orban zapowiedział, że państwo zamierza "wykupić sześć, siedem firm energetycznych" działających na Węgrzech, które zostały sprywatyzowane w latach 90-tych. Premier nie użył - celowo - słowa "nacjonalizacja", bo wie, że to brzydkie słowo. Ale jego intencje właściwie do tego się sprowadzają. Zresztą Orban już wcześniej obniżył urzędowo ceny o 10 proc., od stycznia przyszłego roku mają spaść o kolejne 10 proc.

Z kolei w środę Ed Miliband ogłosił, że jeśli wygra wybory do Izby Gmin w 2015 roku, doprowadzi do zamrożenia cen energii na 20 miesięcy. Spotkało się to z entuzjastycznym poparciem grup konsumenckich oraz z ostrym sprzeciwem koncernów oraz obecnego rządu torysów i liberalnych demokratów. Nawet w samej Labour Party odezwały się głosy krytyczne - m.in. Lorda Mandelsona, byłego ministra ds. gospodarki.

Nie podobają mi się pomysły ani Orbana, ani Milibanda. Regulowanie cen w jednej branży zawsze wywołuje pokusę ustalania cen w kolejnej. I w następnej. I w jeszcze jednej. Wszystko po to, by obronić zwykłych, zubożałych obywateli przed zachłannymi kapitalistami. Chęć obrony zwykłych, zubożałych obywateli zazwyczaj gwałtownie rośnie, gdy zbliżają się jakieś wybory.

To jest bardzo ryzykowna gra, a ulga dla konsumentów jest zazwyczaj krótkotrwała. Droga do niższych cen prowadzi przez liberalizację rynku i rozbijanie karteli (tutaj, owszem, państwo ma rolę do odegrania), a nie poprzez "zamrażanie taryf" czy nacjonalizację.

Najciekawsze w tej historii jest jednak to, jak zachodnie media reagują na tego typu zapowiedzi. W "Financial Times", w ciągu zaledwie czterech dni, ukazały się dwa komentarze. Pierwszy z nich, napisany przez Kestera Eddy'ego, eksperta ds. Europy Środkowo-Wschodniej, dotyczył planów Orbana. Pełen był ogranych frazesów o tym, jaki to Orban straszny, jak bardzo nie lubi prywatnego biznesu, a szczególnie inwestorów z zagranicy, i jak wielkim jest populistą. Autor pochyla się nad losem ciemiężonych koncernów - filii niemieckich E.ON i RWE, francuskiego EDF i włoskiego Eni - które "ucierpią na pomysłach" szefa węgierskiego rządu.

Drugi komentarz, na temat projektu Milibanda, napisał Nick Butler, wykładowca londyńskiego King's College, od wielu lat zajmujący się światowym rynkiem energii.

Cóż za zmiana tonu! Butler rozważa za i przeciw, pisze o niebotycznych fakturach za prąd, o tym, że koszty produkcji rosną z powodu restrykcyjnej polityki klimatycznej, narzucanej m.in. przez Unię Europejską. Nie jest entuzjastą postulatu Milibanda, ale proponuje, by rządy i firmy energetyczne wspólnie zastanowiły się, co zrobić z drożejącymi rachunkami. Butler konkluduje: "Ed Miliband zainicjował debatę na temat polityki energetycznej, która powinna zacząć się już dawno temu".

Czy nie można w podobny sposób rozmawiać o Orbanie i jego pomysłach? Nawet mając odmienne zdanie? Okazuje się, że nie, bo Orbanowi została przyprawiona gęba ultranacjonalistycznego radykała, z umysłem przeżartym postkomunistyczną mentalnością. O najbardziej idiotycznych pomysłach europejskiej lewicy publicyści tzw. poważnej prasy ekonomicznej dyskutują elegancko, delikatnie, w białych rękawiczkach, doszukując się rozsądku tam, gdzie rozsądku nie ma za grosz. W przypadku Orbana ściągają rękawiczki i odpalają baterię epitetów, wśród których prędzej czy później pojawia się słowo na "F".

Cynizm połączony z intelektualnym lenistwem. W pełnej krasie.

Czytaj także