Shit happened, czyli jak się dałem wydymać Onetowi (ku przestrodze)
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Shit happened, czyli jak się dałem wydymać Onetowi (ku przestrodze)

Dodano:   /  Zmieniono: 

Ta historia ma dwa początki i oba są znane bywalcom tej strony.

Pierwszy: zgłosili się do mnie przedstawiciele onetu i zaproponowali udział w swoim nowym projekcie. Rzecz wyglądała obiecująco. Kusiła możliwość pisania komentarzy na bieżąco, w dowolnej ilości i na dowolne tematy, zaproponowany sposób współpracy – własnoręczne publikowanie tekstów, na zasadzie podobnej do salonu24, oraz sposób wynagradzania, zależny tylko od licznika wejść.  

Osoby, z którymi rozmawiałem, były kompetentne i rozsądne, zaproponowana umowa wyglądała dobrze – był tylko jeden szkopuł, stałej obecności na tym portalu nie dało się łączyć z pisaniem dla konkurencyjnej interii. Ta z kolei, gdy poinformowałem ją o propozycji, odparła uczciwie, że nie może jej „przebić”. Po namyśle zdecydowałem się rozwiązać od 1 października współpracę z Interią i przyjąć ofertę Onetu.

W czasie, gdy te rozmowy się zaczynały – to początek drugi – zdarzyło mi się twitterowe  „shit happened”. Skomentowałem sprawę gdańskiego zakonnika, pomówionego o gwałt.

Twitt zawierał link do opisu tej sprawy, ale mimo to na wszelki wypadek krótko ją tu przypomnę. Wspomniany zakonnik, odbywający nowicjat u Dominikanów, odziedziczywszy jakiś wielki spadek, najwyraźniej stracił powołanie do habitu, zaczął się wymykać z klasztoru i używać życia. Podczas jednej z takich wypraw poznał kobietę (dorosłą), która nie wiedząc, kim jest jej przygodny towarzysz, piła z nim do późnej nocy w hotelu, potem – bynajmniej nie zmuszana – poszła z nim „do numeru”, później zaś ogłosiła mediom i prokuraturze, że została zgwałcona. Trudno nie podejrzewać, że po prostu dowiedziała się o spadku i postanowiła frajera „skubnąć”. Podejrzenie takie graniczy wręcz z pewnością wobec faktu, iż kiedy zaczęły się przewidziane prawem czynności sprawdzające, pannica wymiękła i wycofała oskarżenie pod mało przekonującym pretekstem, że odbyty w pijanym widzie stosunek z równie pijanym zakonnikiem po cywilu stanowił tak wielką traumę, iż nie chce już do tego wracać.

Mój komentarz, z konieczności ścieśniony do 140 znaków, miał znaczyć tyle, że jeżeli czyn, którego dopuścił się hasający poza zakonem oblat był gwałtem, to takich „gwałcicieli” jest w Polsce co wieczór dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy. Zwyczaj, że mężczyzna przychodzi do baru, by coś „wyhaczyć”, a kobieta by zażyć przygody (czasem z nadzieją, że okaże się ona czymś więcej, niż przygodą) jest powszechny, alkohol w tej sytuacji – również. A i sytuacja, że osoba, która po paru drinkach chętna była do zbliżenia, rano, delikatnie mówiąc, ocenia swój wieczorny wybór jako pochopny, też do rzadkich nie należy.

Gdyby facet nie był zakonnikiem, od razu po pierwszym oskarżeniu rozjechanym przez media, bez żadnej próby weryfikacji wiarygodności słów rzekomej ofiary (ksiądz-gwałciciel, cóż za gratka!) pies z kulawą nogą nie zająłby się tą sprawą, a ja, nie mając czego komentować, nie stałbym się obiektem pomówień, nienawistnych insynuacji, kpin i obleśnych żartów o mniemanej mizerii mego życia intymnego, w których zresztą celowały takie wzorce seksualnej atrakcyjności jak Tomasz Piątek czy Karolina Korwin Piotrowska.

Nie będę się rozwodził nad chamstwem i podłością rozmaitych osób, zawsze powtarzałem, że zawodowy bokser, który się skarży, że go biją, jest żałosny – nawet jeśli ciosy, które się posypały obficie, były par excellence poniżej pasa (niektórzy nie mieli nawet skrupułów by atakować także moją żonę i córki). Na inny raz zostawiam też fakt, iż dotknąłem – niezręcznie i w dużym stopniu niechcący – bardzo ważnego społecznego problemu, jakim jest histeria „antyprzemocowa”, wskutek której niedługo każdy stać się może „gwałcicielem” w podobny sposób, w jaki państwo Bajkowscy okazali się znęcać nad swoimi dziećmi. O tym przyjdzie pisać zapewne jeszcze nie raz.

Dla tej historii ważne jest, że cały hejt przeciwko mnie urządzony był właśnie wtedy, gdy rozpinałem umowę z Interią i dopinałem z Onetem. Nikomu w tym drugim portalu to jakoś nie przeszkadzało w podejmowaniu wobec mnie zobowiązań.

Wczoraj, w poniedziałek 6.10 pracownica Onetu, z którą ustalaliśmy techniczne sprawy, zapytała mnie o dalsze plany, żeby przygotować działania promocyjne. Odpisałem jej, że w środę zamierzam wrócić do tematu „gwałtów” (tak napisałem, w cudzysłowie) i odnieść się do licznych w bieżących tygodnikach oskarżeń pod moim adresem.

Dziś rano okazało się, że moje konto na Onecie zostało zablokowane, dotychczasowe komentarze usunięte, a w mojej skrzynce mejlowej jest list od jakiejś pani Moniki Lech (wcześniej w rozmowach nie uczestniczyła) która jest ponoć szefową projektu i jako taka „korzysta ze swych prerogatyw”, by mnie z niego wykluczyć. Pani Lech uraczyła mnie kwiecistym wykładem z którego wynikało, w skrócie, że gwałt jest rzeczą  złą, a także informacją, iż „zmroziła ją” moja zapowiedź odpowiadania na Onecie na oszczerstwa pod moim adresem, więc zrywa ze mną dopiero co zawartą umowę.

Wyznam szczerze – nie wierzę pani Lech jak przysłowiowemu psu. Nie wierzę, żeby duży portal zatrudniał jako szefową istotnego projektu egzaltowaną siksę, której np. nie przyszło do głowy, żeby skontaktować się ze mną, poinformować o swym „zmrożeniu” i zapytać, co właściwie zamierzam w środę opublikować – co albo by ukoiło jej lęki, albo pozwoliło wynegocjować jakąś cywilizowaną formę wycofania się ze współpracy. Nie wierzę też, by o moim twicie, którego – jak napisał felietonista „Rzeczpospolitej” – nie komentował jeszcze chyba tylko prymas Polski, dowiedziała się dopiero dziś.

Podejrzewam, że prawdziwe motywy Onetu są zupełnie inne.

Ale „czego nie wiemy, tego nie wiemy”, jak pisał Bułhakow.

Wiem jedno – nikt mnie jeszcze tak nie wyrolował, jak „grupa RAS”. Cóż, człowiek całe życie się czegoś uczy.

Czytaj także