Populizm ponad podziałami

Populizm ponad podziałami

Dodano: 
Posłowie PO w Sejmie
Posłowie PO w Sejmie Źródło: PAP / Wojciech Olkuśnik
TAKI MAMY KLIMAT || Pomysł podwyższenia zarobków najważniejszym urzędnikom w państwie służy interesowi publicznemu. Projekt miał błędy, ale należało nad nim pracować, a nie odrzucać całą ustawę. Protestowanie przeciw podwyżkom to czysty populizm i zagranie pod publiczkę. Działania zarówno rządzących jak i opozycji (od KO i Lewicę po Konfederację i Razem) ośmieszyły ideę „odtekturowienia” naszego państwa. Temat znowu został skompromitowany na co najmniej kilka lat.

Rządzącemu obozowi wielokrotnie zarzucano populizm i demagogię, jednak gdy w 2018 roku Zjednoczona Prawica zdecydowała się obniżyć poselskie uposażenia, to te zarzuty miały faktycznie rację bytu.

To wtedy po niefortunnej wypowiedzi premier Szydło dot. nagród na PiS spadła prawdziwa fala krytyki. Od 5 lat można by wyliczyć zapewne kilka kryzysów, które były tak groźne dla rządzących. Jakie sądy, jaka Unia. Polityk przyznający sobie dodatkowe pieniądze – tym się emocjonuje wyborca, tym się wygrywa (bądź przegrywa) wybory.

PiS, który od 2015 roku jest ślepo zapatrzony w słupki poparcia, szybciutko posypał głowę popiołem i obniżył pensje posłom. Nastroje się uspokoiły, a „kartonowy” charakter III RP znowu się umocnił.

Niewygodne podwyżki

Gdy pięć lat temu tygodnik „Do Rzeczy” opublikował słynną taśmy Elżbiety Bieńkowskiej, większość uwagi opinii społecznej skupiła się na słynnej wypowiedzi, zgodnie z którą „tylko złodziej, albo idiota” może pracować za 6 tys. zł. Fraza szybko trafiła pod strzechy, a idący do władzy PiS z rozkoszą przypominał niefortunne słowa. Nikt nie przejmował się tym, że Bieńkowska mówiła wówczas nie o Kowalskim czy Nowaku pracującym na przysłowiowej kasie, tylko o pensji osób zasiadających w rządzie – osób, które decydują o inwestycjach opiewających na milionowe sumy.

„To jest niemożliwe, żeby ktoś za tyle pracował. Ona mówi, że jej koledzy z uczelni się w głowę pukają, albo nie wierzą właśnie, a jak uwierzą, to się w głowę pukają, co ona tu jeszcze robi” – mówiła wówczas Bieńkowska i ten cytat rzuca nam już nieco inne światło na sprawę. Wykwalifikowany specjalista faktycznie nie ma czego szukać w polityce, skoro jego zarobki mają być na samym starcie kilkukrotnie niższe niż do tej pory.

Dlatego ewidentnie najbardziej pozytywnym aspektem (odrzuconego już przez Senat) projektu był postulat podwyższenia pensji dla ministrów i wiceministrów. Oczywiście dla Kaczyńskiego są to drobiazgi. Prezes PiS żyje w piłsudczykowskim przeświadczeniu, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy, tylko dla sprawy. To pięknie brzmi, tylko nie przystaje do realnego życia.

Niskie zarobki na kluczowych państwowych stanowiskach to w rzeczywistości systemowy negatywny odsiew – do tych posad garną się ludzie, którzy (w większości) nie poradziliby sobie na rynku, a ich głównym argumentem jest zaplecze polityczne. Dość powiedzieć, że rację Elżbiecie Bieńkowskiej przyznał w tym temacie nie kto inny jak Jacek Sasin. Szkoda tylko, że zrobił to dopiero w 2016 roku – gdy PiS już był u władzy.

Niskie zarobki nie dość, że odsiewają najzdolniejszych specjalistów, to jednocześnie prowokują występowanie zjawisk niepożądanych. Nie mówię już o korupcji, ale o dorabianiu „na boku” i rozbijaniu uwagi polityków, którzy miast się skupić na swych obowiązkach, oglądają się za dodatkowymi możliwościami i rozmyślają o karierze czy to w o wiele bardziej intratnych strukturach unijnych, czy też w spółkach skarbu państwa.

Potrzeba reformy

Zamiast obniżać uposażenia w 2018 roku, parlament mógł opowiedzieć się za likwidacją systemu nagród, od którego zaczęła się dwa lata temu afera. Jeżeli politycy naprawdę są tak zatroskani publicznym groszem, to mogli pomyśleć o porozumieniu ponad podziałami i redukcją Sejmu o np. 200 posłów (sfera marzeń). Najbardziej jednak palącą potrzebą w tym momencie wydaje się po prostu redukcja samego rządu, bo obecna sytuacja, gdy liczy on ponad 100 członków, jest ciężka do usprawiedliwienia.

Jarosław Kaczyński zapowiadał kroki w tym kierunku, jednak przedwczesny optymizm nie jest w tym wypadku uzasadniony. „Po owocach ich poznacie”. Dwa lata temu premier Morawiecki również obiecywał redukcję (o jedną czwartą!) liczby wiceministrów, a skończyło się na poszerzeniu rządu (gdzie miejsce dla siebie znalazł m.in. ekspert od cyfryzacji Adam Andruszkiewicz…). Poza tym problemem nie jest sama redukcja ministerstw czy sklejenia kilku resortów w jeden, tylko realna reforma całej struktury rządowej.

Bo przecież jeżeli połączymy np. ministerstwa: edukacji, nauki, kultury i sportu – to nie oznacza to jeszcze redukcji samych stanowisk. Ten (zapowiadany) super resort może mieć jednego szefa, ale jednocześnie cały legion wiceministrów. Prawdę mówiąc, byłoby to nawet dziwne, gdyby ich nie miał, bo wicepremierowi Glińskiemu bez wsparcia ludzi z tych placówek raczej trudno będzie z dnia na dzień zapanować nad tak rozległymi kompetencjami. Poza tym ministerstwa powinny być w pierwszej kolejności wydajne, a nie tanie. Oszczędności można poszukać na mnóstwo sposobów i sztuczna redukcja resortów tylko po to, by zagrać na emocjach ludu i pokazać się jako oszczędny rząd, mija się z celem.

Wyłania się z tego prosta konstatacja – podniesienie pensji dla polityków (szczególnie na szczeblu ministerialnym) powinno być połączone z systemową reformą rządu, a ewentualne oszczędności winny być jedynie dodatkową korzyścią, a nie celem samym w sobie (tym bardziej nie powinny tym celem być politycznej roszady i walki frakcji).

Opozycja zastraszona

Niestety opozycja dała się zastraszyć mediom, sondażom i wyborcom, a teraz rakiem zaczęła się wycofywać z projektu. Ale czy mogła zachować się inaczej, skoro sam Donald Tusk (na ciepłej posadzie w Brukseli) grzmiał na Twitterze? Borys Budka posypał głowę popiołem i przeprosił. Podobnie postąpili liderzy Lewicy. Tutaj było to o tyle kuriozalne, że Włodzimierz Czarzasty i Krzysztof Gawkowki nie mieli odwagi wyjść przed kamery tylko wypuścili kobiecy triumwirat pod przewodnictwem Anny Marii Żukowskiej, której zadaniem było samobiczowanie przed kamerami z nadzieją, że wzburzeni Polacy wybaczą tę pomyłkę.

Niestety, co już tyle razy było podkreślane, opozycja w obecnym kształcie jest całkowitą wydmuszką. Oprócz tępego antykaczyzmu nie ma Polakom nic do zaproponowania. Nie potrafi zrobić niczego, jeżeli nie zostanie to wcześniej zaakceptowane przez TVN24. Cały czas cierpi na brak przywództwa, jej jedyne sukcesy (vide większość w Senacie) wynikają z pomyłek PiS-u, a nie ich własnej inicjatywy. Nawet pomysł podniesienia pensji ich przerósł, a Budka z kolegami ostatecznie obrali absolutnie najgorszą strategię („chcę, ale się boję”).

Dobijając dealu z PiS-em, a następnie w blasku kamer wycofując się z tych ustaleń, pokazali, że ta cała wojna PiS-PO jest jedynie ustawką dla wyborców. Sądy, polexit, gwałcone prawa kobiet, gejów, żydów, dzików, artystów – to wszystko ponownie okazuje się być jedynie zabawą, która się kończy, gdy można z Kaczyńskim wspólnie podnieść pensje. Z resztą ciężko mieć o to szczególne pretensje, gdyż tak działa system partyjny. To zazwyczaj zabawa i teatrzyk. Kto bardziej podkręci emocje, ten ma większe szanse na zwycięstwo. Szkoda, że z tej okazji, która mogła nieco urealnić nasze państwo, również zrobiono cyrk dla mediów.

Ciężko nie odnieść wrażenia, że PiS podczas tej aferki czuło się po prostu jak ryba w wodzie. Oto cały odium spadło paradoksalnie na Platformę Obywatelską. Prof. Antoni Dudek stwierdził, że projekt to „klasyczny chwyt Kaczyńskiego. Test na inteligencję dla opozycji, który ta oblała”. Wątpię by prezes PiS wykazał się aż tak makiawelicznym zmysłem, by w środku sezonu ogórkowego opracować całą strategię ośmieszenia PO, ale niewątpliwie, gdy mleko się rozlało, to właśnie politycy Zjednoczonej Prawicy odnaleźli się najlepiej – z dystansem i lekką rezerwą oceniając zachowanie opozycji.

Wygrał populizm

Z kręgu pokutników przepraszających za swą śmiałość wykruszyła się „garstka sprawiedliwych” – koło Konfederacji, kilku posłów Kukiz’15, Razem oraz pojedyncze osoby z PSL i KO. Z dumą obnosili się ze swoją nonkonformistyczną postawą. Padały buńczuczne słowa o wartościach, o układzie PO-PiSu, o programie „Koryto plus”. Te wszystkie parady jedynie utwierdzały opinię publiczną w poglądzie, że ludzie odpowiadający za nasze państwo powinni zarabiać jak najmniej.

Ostatecznie ciężko ocenić, zachowanie której strony – PiS, PO czy „nieprzekupnych” – było bardziej szkodliwe. Faktem pozostaje, że sama idea podwyższenia zarobków dla ministrów i wiceministrów została całkowicie ośmieszona (pensji dla Pierwszej Damy chyba również). Już nic na to nie poradzimy. Mieliśmy całą paradę memów, komentarzy, artykuł. Wszystkie pełne oburzenia albo drwin.

Króluje pogląd, że pandemia koronawirusa to najgorszy czas na tego typu projekty. Oczywiście, że jest to kiepski moment, ale problem w tym, że lepszego i tak nie będzie. Po prostu ten temat zawsze wywoła burzę – jak nie pandemia, to pojawiłaby się jakaś inna pilna kwestia np. protest osób niepełnosprawnych, albo sytuacja w służbie zdrowia, albo powódź, albo susza itp., itd. Mamy rok 2020, wakacje, do najbliższych wyborów trzy lata. Jeżeli nie teraz to przez najbliższe lata nikt się już nie odważy poruszyć tego tematu.

Ciche porozumienie jakie nastało między PO i PiS dawało nadzieję na naprawę patologicznej sytuacji, albo przynajmniej korektę systemu. Również Senat mógł przecież na chwilę zamienić się w prawdziwą izbę refleksji i popracować nad projektem zamiast go z marszu odrzucać na życzenie Budki. Projekt ewidentnie wymagał zmian. Senat mógł usunąć pomysł dot. zwiększenia subwencji dla partii, obniżyć bardzo wysoką pensję Pierwszej Damy, wprowadzić odpowiedni długie vacatio legis (a nawet niech będzie 2023 rok).

Niestety wszystkie strony przestraszyły się wyborców. Wszystkie wybrały populizm. Platforma zaczęła wycofywać się rakiem, PiS ustami wicemarszałka Terleckiego dał do zrozumienia, że uważa sprawę za zamkniętą. Niespodziewanie wykrystalizował się jeszcze trzeci blok – od Konfederacji, przez Kukiz’15 po Razem. Blok „jedynych przyzwoitych ludzi w Sejmie” (© „Fakt”), którzy dumni jak paw przechadzają się po mediach, zapewniając o swej moralnej wyższości i dla chwilowego poklasku utwierdzają społeczeństwo w poglądzie, że tanie państwo z kartonu jest czymś pozytywnym. Niestety, jak to zazwyczaj ma miejsce w państwach z kartonu – znowu wygrał tani populizm.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Polska Zenkiem podszyta. Antyelitaryzm w rytmach disco polo
Czytaj też:
Wielce kłopotliwy radykalizm

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także