Trzaskowski jak Komorowski
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Trzaskowski jak Komorowski

Dodano: 
Paweł Rabiej i Rafał Trzaskowski
Paweł Rabiej i Rafał Trzaskowski Źródło: PAP / Jakub Kamiński
TAKI MAMY KLIMAT || Rafała Trzaskowskiego zlekceważono. Widziano w nim drugiego Bronisława Komorowskiego – człowieka wpadkę, fajtłapę, ciamajdę. Co więcej, uznano, że takie postrzeganie go jest czymś oczywistym. Nie zrozumiano, że w rzeczywistości Trzaskowski jest dokładnie tym, kogo większość warszawiaków oczekuje. Elitarny, unijny, pretensjonalny i przede wszystkim – do bólu antypisowy. W stolicy tyle wystarczy.

Podczas minionej kampanii wyborczej nie było człowieka, którego wyśmiewano by równie często co Rafała Trzaskowskiego. Po umownej „prawej stronie” zaczęło krążyć nawet powiedzenie „Trzaskowski jak Komorowski”, które miało zestawić młodego polityka z byłym nieporadnym prezydentem i jego fatalną kampanią z 2015 roku. Ciamajdanowatość Trzaskowskiego w połączeniu z imponującą kampanią Jakiego pozwoliła politykom PiS uwierzyć w II turę. Ponoć co poniektórzy zaczęli marzyć nawet o zwycięstwie. To wszystko pokazuje tylko jedno – duża część prawicy nie rozumie Warszawy. Warszawy nie w sensie jednego z wielu miast, ale Warszawy-symbolu – bastionu antypisu.

Młody, piękny "unijczyk"

Warszawska konwencja Platformy Obywatelskiej sprzed kilku tygodni była dość osobliwa. Rafał Trzaskowski najpierw straszył PiS-em, następnie mówił o Unii Europejskiej, a później jeszcze trochę straszył Kaczyńskim. To co opowiadał, ta narracja, która w centrum zainteresowania stawia PiS, była jedną z głównych przyczyn przegranej PO w 2015 roku. Świadczyła o całkowitym oderwaniu się ówczesnej władzy od problemów Polaków.

Szkopuł w tym, że Warszawa nie działa na takich samych zasadach co reszta Polski. To co mówił Trzaskowski było dokładnie tym, czego warszawscy wyborcy oczekiwali. Obietnica zatrzymania Kaczyńskiego. Tylko tyle. I Trzaskowski był w tym idealny. Właśnie on, nikt inny. Młody, piękny "unijczyk". To co w Polsce ciągnie PO w dół, w stolicy dodaje jej skrzydeł.

Trzaskowski uosabiał wszystko, czego przeciętny wyborca PO oczekuje: jest wykształcony, młody, europejski, przystojny, zna języki, robi sobie zdjęcia z Tuskiem, głosuje na niego Gajos i Janda, lubi zwierzątka, nie lubi PiS-u, popiera finansowanie in vitro itp., itd.

Przecież ten kuriozalny wpis, w którym Trzaskowski chwalił się, że dostał od Geremka najwyższą ocenę na roku, że czytał Morina, że zna obrazy Rembrandta, że jego „ówczesny francuski nie pozwolił na oratorskie popisy i zmusił do wypowiedzi chłodnej, precyzyjnej i oszczędnej” – to wszystko z czego tak się śmiano przez ostatnie miesiące, to jest kwintesencja tego, czego oczekuje typowy wyborca PO.

Prawica nie rozumiała, że co w ich oczach ośmiesza Trzaskowskiego, dla platformersów jest kolejnym argumentem, aby poprzeć go w wyborach. Co z tego, że przeciętny wyborca PO nie ma pojęcia kim jest tenże Morin, że z języków to jako tako rozumie angielski, a ostatnie co oglądał to nie obrazy Rembrandta tylko jakiś talent-show na TVN. To wszystko nie ma znaczenia. Chodzi o to, kim chcemy być, o to jak chcemy samych siebie widzieć, a nie kim naprawdę jesteśmy.

Chłopiec elit

Duża część pisowskiej strategii polega na ciągłym odwoływaniu się do podziału na lud i elity. My – prawdziwi demokraci, reprezentanci ludu itd. vs. lewicowo-liberalne elity.

Kampania z 2015 roku była w dużej części oparta na tej narracji, była ona obecna podczas kolejnych konfliktów czy to z Trybunałem Konstytucyjnym, czy też Sądem Najwyższym, czy wreszcie z Unią Europejską.

Tę narrację w dużej części powtórzył Patryk Jaki: walka z reprywatyzacją, akcja „stoimy pod blokiem”, podkreślanie, że każdy może być warszawiakiem (w domyśle – nie tylko ciz „krwi i kości”) itd.

Problem w tym, że sami warszawiacy… nie chcieli tego słuchać (a przynajmniej nie ci, którzy decydowali przy urnach). To przecież tutaj mieści się zagłębie „lemingradu”. Tak jak PiS zawsze chciał się pokazywać jako „partia ludu”, tak PO prezentowała się jako stronnictwo elit, do którego warto się przyznać „w dobrym towarzystwie”. Jako partia unijna, postępowa – po prostu fajna. Partia elit dla elit. To jest całkowicie opozycyjny przekaz względem „ludyzmu” PiS.

To co działało na korzyść Prawa i Sprawiedliwości w skali całej Polski w 2015 roku, w roku 2018 działało na niekorzyść na obszarze Warszawy. Zwłaszcza w roku 2018.

Antypisowska mobilizacja

PiS od trzech lat szedł jak burza. Kolejne wpadki i kryzysiki odbijały się od nich, w sondażach partia notowała rekordowe poparcie. Komentatorzy zastanawiali się nie nad tym, czy Kaczyński wygra wybory, ale czy będzie miał większość konstytucyjną.

Zwolennicy opozycji to widzieli i musieli znosić kolejne porażki. Aż w końcu nadarzyła się okazja, aby się pisowcom odwinąć. I tak jak w 2015 roku ludzie zmobilizowali się przeciwko PO, tak w 2018 roku skrzyknęli się przeciwko PiS-owi. Po trzech latach klęsk i ciągłego grania na nosie po prostu dostali szansę, by się odegrać.

I dlatego m.in. Jacek Sasin miał tak dobry wynik w II turze cztery lata temu. Bo wtedy tej mobilizacji nie było. Wtedy platformersi cały czas żyli w swojej wyimaginowanej, cudownej bańce III RP – w świecie bez rzezi drzew i koni z Janowa Podlaskiego bohatersko umierających za demokrację. Nie było potrzeby się tak mobilizować. Wygrana Hanki była dla nich oczywista i niezagrożona.

Chcąc, nie chcąc, to PiS swoimi rządami zapewnił wzmożoną aktywność i wysoką frekwencję. Nie nastąpiło żadne obywatelskie przebudzenie. Warszawiacy ruszyli do urn nie dlatego, że nagle poczuli się gospodarzami na tych terenach, tylko dlatego, że wybory samorządowe zostały całkowicie upolitycznione. Straciły swój największy atut i przeistoczyły się w kolejną partyjną nawalankę.

Walka dobra ze złem

Trzaskowski ze swoim pretensjonalnym eliciarstwem musiał tu wygrać. Co z tego, że Jaki miał lepszą kampanię? To nie starczyło nawet na II turę. Ba, jego hiperaktywność paradoksalnie mogła zadziałać wręcz na jego niekorzyść. To za jej pomocą nieświadomie zbudował manichejską wizję świata, w której mierzy się dobro ze złem, w której nie ma miejsca na trzecią siłę. A to właśnie trzeciej siły potrzebował Jaki; kogoś, kto uszczknie tych kilka punktów i da mu szansę na drugą turę. Potrzebował kogoś, kto spełniłby rolę, jaka przypadła Guziałowi czy Wiplerowi w wyborach w 2014 roku. To oni przecież umożliwili Sasinowi start w II turze.

Tymczasem Jaki narzucił nieludzkie tempo (jego konkurent zresztą nawet nie próbował mu dorównać kroku) i nie zostawił miejsca na trzeciego gracza. To była walka dobra ze złem. I taki podział był jak najbardziej na rękę Platformie.

Skoro w Warszawie nie było normalnego pojedynku, skoro de facto wykluczono pozostałych kandydatów, redukując wybory do walki między dwoma najważniejszymi politykami, to dla Trzaskowskiego naturalnym było przekucie całej kampanii w starcie PO z PiS-em. Po takim upolitycznieniu natomiast nie było już mowy o rzetelnej dyskusji. Wszystkie ręce na pokład, bronimy się przed PiS-em. Bronimy normalności, unijności, demokracji. I obronili.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie odzwierciedla stanowiska redakcji

Czytaj też:
Zgnoić PiS-owca
Czytaj też:
Trzmiel: Warszawa potrzebuje zmian. Trzaskowski będzie miał trudno

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także